Czwarty Dzień Festiwalu. Fotorelacja Bogumiła Gudalewskiego.
Pierwszym spektaklem zaprezentowanym czwartego dnia Festiwalu była koprodukcja Białostockiego Teatru Lalek z Wydziałem Sztuki Lalkarskiej. „Karmelek” w reżyserii Roksany Miner to propozycja dla najmłodszych widzów, ukazująca perypetie wiejskiego, rezolutnego pieska. Tytułowy bohater chce za wszelką cenę pomagać swoim opiekunom. Nie wie jednak jak. Rozmawia więc ze wszystkimi zwierzętami w gospodarstwie, a pogawędki te rozegrane są w zabawny sposób wokół ustawionego na środku sceny długiego, drewnianego płotu. Najpierw pojawia się Krowa, której głowa wystaje z jednej strony parkanu, a zad z drugiej. Potem apodyktyczna Kura, w której skrzydłach skryte były ręce animatora. Pojawiają się też inne zwierzęta: zarozumiała i puchata Owca czy wysoko stąpający po płocie Kogut. Każde z nich wykonane jest odmienną techniką, tak by jak najsprawniej ukazać cechy i charakter danej postaci. A Karmelek to bajka z morałem, bo wszystkie zwierzęta początkowo okazujące wobec pieska wyższość w finałowej scenie zostają skarcone przez gospodarzy, którzy widzą w Karmelku wiernego i oddanego przyjaciela. Spektakl dla najmłodszych był lekki i wdzięczny, dzięki czemu każdy z nas wyczekiwał z niecierpliwością następnego punktu w programie Festiwalu.
A była to „Historia Tomcia Palucha” zaprezentowana przez studentów z Kijowskiego Narodowego Uniwersytetu Teatru, Filmu i Telewizji im. I. K. Karpenko-Karowa. Akcja została osadzona w realiach starożytnej Germanii, a wszystkie lalki wykonano z drewna. W przypadku Tomcia i jego rodzeństwa były to małe, przypominające modele malarskie figurki (Tomciu był oczywiście najmniejszy), natomiast formy przedstawiające kanibali oraz rodziców były zbliżone do kanciastych masek z mocno wysuniętymi brodami i rozwichrzonymi włosami. Atutem spektaklu było pełne zaangażowania i radości podejście aktorów do opowiadanej historii. Widoczne to było chociażby w momentach, gdy w dowcipny sposób zwracali się do zebranej publiczności dokładnie tak, jak mieli to w zwyczaju robić wobec dzieci. Po spektaklu wychodziło się naładowanym energią i od razu pędziło na kolejny.
A drugim tego dnia pokazem z Ukrainy był spektakl „Vasylyna opowieść o matczynym błogosławieństwie” z Charkowskiego Państwowego Instytutu Sztuki im. I. P. Kotljarowskiego. W wypadku tego spektaklu odbiór utrudniała zadecydowanie bariera językowa, w związku z czym uwaga skupiała się bardziej na obrazach i wydarzeniach scenicznych. Studenci pełnymi garściami czerpali z rodzimego folkloru, co widoczne było we wszystkich elementach przedstawienia – zarówno w białych, haftowanych strojach, ozdobnych makatkach, muzyce ludowej, nie wspominając o samej bajce. Największe wrażenie robił sposób przedstawienia niektórych postaci, a w szczególności Baby Jagi. Pojawiała się ona z wielkim, wiklinowym koszem na głowie, w ręku trzymając berło. Te zakończone było trupio wyglądająco główką, i przetykane słomą oraz koralikami. Podobne motywy pojawiały się również u jej pomocnic. Ciekawym momentem spektaklu była scena w młynie rozegrana w sposób symboliczny. Obserwowaliśmy w niej pracująca kobietę, po bokach której stały dwie inne, kręcące korbkami od małych młynków. Ponad nimi zaś wirowały skrzydła wiatraka, sprawnie animowane przez czwartą osobę. Przy dobrym odbiorze wizualnym raziło, że studenci poszli na łatwiznę i zamiast śpiewać posłużyli się gotowymi nagraniami – to bardzo zaniżyło jakość teatralnego przekazu, a przecież w tak przejmującej muzyce, jaką jest muzyka ludowa, tkwi ogromny potencjał. „Vasylyna”… była poprawnym spektaklem, jednak zawiłość historii, której nie potrafiłam się domyślić spowodowała, że wyszłam z pokazu mocno zmieszana i pogubiona.
Tęsknimy za tym, co odległe – do pradawnych baśni i ludowych historii. Nie można zatem dopuścić, aby słowiańskie potwory zniknęły w nowoczesności. Czwartego dnia festiwalu demony wyszły z ukrycia pokazując się nam w swojej najlepszej formie.
Kim jest diabeł? Podobno to swojska postać, która ma ludzki charakter i lubi popijać bimberek. Kooperacja Flug z Białegostoku zabrała nas do lasu, żeby pokazać nie tylko diabła, ale też inne demony, które czyhają na ludzi w mroku. „Puszczańskie opowieści” sięgnęły do tego, co mamy pod ręką, a o czym często zapominamy – po stare legendy i wierzenia. Natura sprzyja miłości i jest doskonałą inspiracją artystyczną, bo przedstawia to, czego była świadkiem. Las od zawsze żywił i chronił ludzi, a jego dzikość pobudzała wyobraźnię.
Na scenie, spowitej mgłą zaprezentowane zostało sekretne życie puszczy. Musical stał się dendrohorrorem. Przez cały spektakl wędrowaliśmy między wysokimi drzewami, słyszeliśmy odgłosy dzikich zwierząt, skrzypot runa pod naszymi stopami, niemalże czuliśmy zapach żywicy. Aktorzy udowodnili nam, że zło nie musi być takie straszne, jak nam się wydaje, bo z potworami da się zaprzyjaźnić. Dreszczowiec zmienił się w uroczą bajkę, której bohaterów się nie boimy. Śledziliśmy losy zakochanych młodzieńców, którzy spotykali się w ukryciu, poznaliśmy zalotną Judi oraz Peruna – słowiańskiego Bachusa – który w wieńcu z polnych kwiatów wpadł w demoniczny leśny szał. Nie wszystkie opowieści jednak dobrze się kończą. Okrutna rzeczywistość niszczy bajki tak jak postęp niszczy naturę. Puszcza została zamknięta papierowym kluczem i przestała być wspólnym domem.
Twórcy spektaklu bazowali na opowiadaniach spisanych przez Waldemara Sieradzkiego. Momentami teksty piosenek były trywialne i banalne, ale to nie o poezję tu chodziło. Dystans i zabawa formą stworzyły „leśne melodie”, których nie tylko przyjemnie się słuchało, ale które też pobudziły wspomnienia leśnych wędrówek, wieczornych spacerów i spotkań przy ognisku. To wszystko dzięki uzdolnionym artystom, którzy popisali się poczuciem humoru, pomysłowością, ale przede wszystkim zdolnościami multiinstrumentalnymi.
Jak to się stało, że pojawił się tajemniczy pan z Warszawy i zamknął puszczę papierowym kluczem? Ten smutny proces zobaczyliśmy w spektaklu „Kiedy wszystko było zielone”. Świat stworzony przez izraelski teatr The Key jest kruchy, bo cały zbudowany z papieru. Twórcy zarówno tematem, jak i wykonaniem scenografii, lalek i rekwizytów oddali hołd naturze, uświadamiając nam, że kiedy ją pielęgnujemy, to ona się nam odwdzięcza.
Przyroda to doskonały artysta, który tworzy nieustannie nowe widowiska przy pomocy roślin i zwierząt. Tak jest w rzeczywistości i tak też było w spektaklu, który opowiedział historię relacji chłopca z matką naturą. Na samym początku śledziliśmy dzieciństwo małej, papierowej lalki stolikowej. Czas beztroskiej zabawy jednak szybko minął i na scenę wkroczył już większy bohater, a razem z nim zmiana otoczenia. Spokojne odludzie stało się w tętniącym życiem miastem pełnym wysokich bloków i dymiących fabrycznych kominów. Nasz bohater wkraczając w dorosłość zaczął mierzyć się z nowymi problemami. W końcu zatracił się w prozie życia i przestał odwiedzać swojego przyjaciela z czasów dzieciństwa – drzewo. Po długim czasie, wrócił, ale już bardzo zmieniony. I kiedy czarny pan w kapeluszu zaproponował mu pieniądze, ten nie wahał się ani minuty i pozwolił ściąć drzewo. Zabójstwo dokonało się przy zgaszonym świetle.
Jako dzieci jesteśmy bliżej przyrody, bawimy się na dworze, koegzystujemy z naturą. Jako dorośli nie mamy czasu na chwile relaksu pod drzewem, zapominamy i nie szanujemy tego, co w przeszłości było dla nas całym światem. Przychodzi jednak czas refleksji. Pod koniec życia wracamy do dawnych wspomnień.
Do bardzo, bardzo dawnych ludowych wspomnień sięgnęli studenci trzeciego roku wydziału lalkarskiego w Białymstoku przedstawiając na scenie „Bestiariusz słowiański”. Nie taka bestia straszna, jak ją opisują. W mroku wszędzie czaić się może niebezpieczeństwo. Tego doświadczyły małe potworki. Nocą, kiedy wszyscy śpią, one się budzą. W powietrzu unosił się kurz, a na scenie szmaciane lalki ożywiane przez zakapturzonych aktorów pokazały, że pomimo wielkich zębów podobne są w zachowaniu do ludzi. Nadużywały alkoholu, były śmiertelne, bały się, tęskniły, potrzebowały towarzystwa. Lalki, z ludzkimi kończynami pokazały czym jest przyjaźń. W wyimaginowanym świecie wszystko mogło ożyć, nawet drogowskaz mógł być zagrożeniem, ale kiedy jest obok ktoś nam bliski, to nawet śmierć można przezwyciężyć. Bez słów, bez aktorskich popisów, lalki mogły stać na piedestale. Kolory ziemi przeniosły nas w zapomniany świat pełen tajemnic, który choć odległy, to rządzi się tymi samymi prawami, co ten nam doskonale znany.
Każdy zna film Tima Bartona „Sok z żuka”, a dzisiaj mieliśmy okazać zasmakować kolejny, tym razem tłoczony z owocu runa leśno-bagiennego w reżyserii Oleksandra Kovala. Spektakl „Sok z żurawiny” Wydziału Teatru i Animacji w Charkowie zabrał nas do krainy znanych i lubianych tekstów klasycznych luźno połączonych ze sobą w całość. Dzięki temu studenci przypomnieli nam, co to znaczy młodość i pasja, a co najważniejsze wiara w lalki, którymi opowiadamy historie.
W pokazie wykorzystano różne form i techniki animacji, które zasługują na szczególną uwagę. Dla przykładu: lalka Chuligan Truffaldino mogła swobodnie palić papierosa, co wywołało entuzjastyczna reakcję widowni, Esmeralda stworzona z rozciągliwych nitek pełna gracji tańczyła flamenco, zaś Nina Zarechnaya, którą była głowa sklepowego manekina, odzyskiwała zmysły po przyklejeniu jej ust i oczu. Aktorzy łączyli też swoją fizyczność z ruchem animantów, co dało poczucie autonomiczności lalek. Twórcy używając minimalistycznej scenografii nadali spektaklowi prostoty, w której wszystkie założenia były zrozumiałe pomimo językowej bariery.
Metropolia – labirynt uliczek, wiaduktów, zaułków i ludzi tworzących swoim wyglądem i zachowaniem indywidualne historie. Dokładny obserwator w poszukiwaniu sensu działań może dojść do paranoi. Nathalia Khabarina i Vitali Novik w spektaklu „Dlaczego nie możemy latać?” pokazali nam skutki niedostosowania się do tej wielkiej machiny miasta.
Czy jesteśmy skazani tylko i wyłącznie na beton i szyby? Nasz protagonista pokazuje, że świat nie składa się tylko i wyłącznie ze skrzętnie zaplanowanej drogi z domu do pracy i z pracy do domu. Pan w szaliku, bo tak możemy nazwać introwertycznego obserwatora, poszukuje w ludziach mijanych na ulicy przyczyn ich zdenerwowania i irytacji. A kiedy już dopadnie swoją ofiarę na naszych oczach dokonuje się retrospekcja jej wspomnień z ostatnich kilku godzin. Zabieg ten (w przeciwieństwie do podróży głównego bohatera, ukazanej w technice teatru cieni), rozgrywany jest przez aktorów w formie pantomimicznych scenek. Kolejno obserwujemy więc przeszłość Klauna, Sekretarki, Pani Domu oraz Studenta. Każdego z osobna dręczy inny problem, z którym próbuje sobie poradzić.
Żeby jednak zbytnio nie zamęczać utrapieniami i hałasem, w przerwach pomiędzy etiudami zabierani byliśmy w podróż po całym świecie. Spokojne i bezludne miejsca ukazane zostały symbolicznie za pomocą wielobarwnych kreacji pustyni, dżungli czy świątyni hinduskiej. Ale po krótkim oddechu ponownie wracaliśmy do smogowego miasta zwęglonych od środka przechodniów. W końcu nasz niezgodny poszukiwacza od natłoku myśli i wrażeń doznaje paranoi. Starając się z nią walczyć ucieka do parku, gdzie przy pomocy zamiatacza ulic przechodzi metamorfozę i zamienia się w ptaka. W finale cień jaskółki porusza się po całym teatrze dając niesamowicie wizualny wydźwięk, którego clue zawarte jest w krótkim, puszczonym z offu wywiadzie z ludźmi mówiącymi, że mimo braku skrzydeł możemy latać… w teatrze. Tylko czy droga do puenty musi wieść przez tak zróżnicowane i niekoherentne formy?