"Wesele"? Wyspiański? W niedzielę (3.03) u lalkarzy. Ktoś uzna, że zbyt staroświeckie, nie na teraz... I źle uzna. Ten, kto nie zobaczy świetnego spektaklu niezależnej kompanii, temu cymes przejdzie koło nosa. Teatr Malabar Hotel wziął na warsztat sztandarową polską sztukę i wygrywa ją po mistrzowsku
Polecamy gorąco: w niedzielę o godz. 18 na gościnnej scenie Białostockiego Teatru Lalek. Jak wiadomo - "Wesele" to wielkoobsadowa sztuka, teatr na co dzień składający się z kilku osób nie podołałby wyzwaniu, wspomaga się więc przyjaciółmi z innych teatrów oraz studentami z Akademii Teatralnej. Powstała koprodukcja najwyższej próby, w której nawet najmniejsze rólki to prawdziwe perełki.
Prostota, prostota, prostota - w tym kierunku poszli twórcy i okazało się to wyborem najlepszym z możliwych. Wyobraźcie sobie spektakl, w którym scenografii, poza drobnymi, ale istotnymi rekwizytami, właściwie nie ma. Za to mamy świetne aktorstwo, które tak potrafi wypełnić sobą całą scenę, że w jednej chwili zamienia się ona w roztańczoną, wiejską chatę. Do widza właściwie docierają strzępy zabawy, która trwa gdzieś zza odsuniętą kotarą, ale przebija się do widowni - za sprawą kolejnych pojawiających się postaci, zmieniających się jak w kalejdoskopie. Czasem to ledwie dwie-trzy osoby, czasem trochę więcej, a i tak czujemy, jakbyśmy tkwili w samym środku weselnego rejwachu. Wpadają, wtańcowują, wskakują w różnych konfiguracjach na scenę, jakby wysypywali się z kolejnych kartek dramatu Wyspiańskiego.
Gromada z TMH potrafi zadziałać na wyobraźnię - przy absolutnym minimum środków. Ich największym środkiem wyrazu jest głos, świetna choreografia, gesty, czy też drobne rekwizyty (lorgnon, jabłko, kieliszek, kufer), którymi sugestywnie pokazują niuanse, charakter danej postaci (ileż może znaczyć drobna scena jedzenia jabłka! Spójrzcie na wiejską kobietę gryzącą owoc, jak bardzo w takiej scenie może objawić się w niej mądrość wiejskiego świata i dezaprobata wobec wymysłów panów). Takich dobrych scen jest zresztą całe mnóstwo, tu każdy aktor potrafi czymś zaskoczyć.
Jedno jest pewne: tego jak zagrać wielką weselną wspólnotę z prostotą, uniwersalnie, bez przekombinowań, pozostając bardzo blisko dramatu, skupiając się relacjach międzyludzkich - tego wszystkiego inne teatry mogłyby się od ekipy TMH uczyć.
Przede wszystkim zaś tego, że frazę Wyspiańskiego można podać publice w sposób niewiarygodnie lekki, z humorem, językiem sprzed stu lat, a jednak tak współcześnie, że słucha się jej jak najlepszej powieści. Interpretacja TMH ma w sobie świeżość, tempo, nie traci rytmu nawet przez chwilę. Mimo ascezy scenografii teatr potrafi oddać niesamowitą wielotonowość utworu, rozbuchanie, rozedrganie - w czym zresztą znakomicie pomaga sącząca się gdzieś w tle, skocznie, ale i mrocznie, sugestywna muzyka skomponowana przez Annę Świętochowską.
Jest w tym spektaklu nieustannie zmieniającym nastroje świetna choreograficznie scena, w której aktorzy zbijają się w kupę i przesuwając się rytmicznie tworzą jakiś wielogłosowe przerażające dziwadło. Tak z przeszłości powracają widma, zwidy, truchła, wizje (skądinąd świetny patent na rozegranie tej części dramatu). Scena działa na emocje, po karku może przebiec dreszcz. Bo też i interpretacja TMH pokazuje, jaką siłę jednak nadal tekst wielkiego Stanisława, jak drwiąco i przenikliwie mówi on o polskich przywarach, jak nadal potrafi być aktualny. I choć aktorzy w strojach sprzed stulecia, to jednak spektakl dostarcza przykrej refleksji - mimo transformacji, pokoleniowych i historycznych przełomów - niewiele się zmieniliśmy. Nadal niektórym się śni, marzy, nadal niektórych zrywa, ale uniesienie mija szybko, gnuśniejemy, bywa, że stajemy się śmieszni i żałośni.