O "Biegunie" w reż. Ewy Piotrowskiej z Białostockiego Teatru Lalek prezentowanym podczas Warszawskich Spotkań Teatralnych pisze Dorota Kowalkowska z Nowej Siły Krytycznej.
Śmierć w swym okrucieństwie może być poetycka. A może poetyckie jest tylko jej wyobrażenie? To chyba najważniejsze pytanie, jakie każe zadać "Biegun" - trzeci poczas 29. WST spektakl Białostockiego Teatru Lalek.
Przedstawienie opowiada o tragicznym powrocie z wyprawy na biegun Roberta Falcona Scotta i jego towarzyszy, odbytej w 1912 roku. W wyniku błędów kapitana, wszyscy członkowie ekspedycji giną, w męczarniach głodu i wymrożenia. Mimo nikłych szans na przetrwanie i świadomości schyłku, heroicznie walczą o każdą minutę. Choć powód i okoliczności śmierci są wspólne, życie ustaje w nich w różny sposób. Reżyserka Ewa Piotrowska zredukowała osnowę historyczną opowieści, odsunęła fakty, by w pełni skoncentrować się na akcie umierania. "Biegun" to bowiem stadium śmierci, obraz jej zmysłowego i egzystencjalnego wymiaru.
Spod czarnej kurtyny wyłania się obraz śnieżnego bezmiaru. Projekcja video (autorstwa Dziugasa Katinasa) przedstawia białe zaspy i przedzierających się przez nie czterech mężczyzn. To pierwszy z trzech planów spektaklu. Wyświetlane obrazy tworzą główny kontekst opowieści - znaczą miejsce, jego klimat i geografię, określają przebieg wyprawy. Są spoiwem historii i dwóch kolejnych, współistniejących przestrzeni gry: żywego planu aktorskiego oraz animacji lalek.
Z mroku wyłaniają się męskie sylwetki: Scotta (Ryszard Doliński), Kingsleya (Krzysztof Bitdorf), Johnsona (Jacek Dojlidko) i Fleminga (Adam Zieleniecki). Ściśnięci, dygocący, mrużący oczy przed przebijającym się światłem, rozmawiają w skutym mrozem namiocie. Próbują podtrzymywać się przy życiu rozmową, zmuszać do ocalającej aktywności. Scott nieustannie pisze dziennik, Fleming dokonuje oceny mało wartościowego życia, a sojusznikiem dwóch pozostałych staje się wyobraźnia: wspomnienie ukochanej albo fantazja o meczu piłkarskim. Żadnemu nie udaje się przetrwać.
Śmierć polarników rozgrywa się w planie lalkowym. Miniatury ludzkich postaci animowane na jaskrawo białych krach wędrują w stronę "nieba". Do złudzenia przypominające lód skrawki, unoszą ich jak huśtawka. Kolejne przekraczanie granicy okazuje się być chwilą łagodną, pozbawioną upiorności, uspokojeniem. Zaś aktor prowadzący lalkę jest nie tylko animatorem - jego działanie nabiera symbolicznego znaczenia. Uosabia siłę determinującą los, w sensie metaforycznym pełni funkcję Charona przeprowadzającego na drugą stronę, jest ostatnim towarzyszem człowieka-lalki.
Właśnie sceny z użyciem lalek należą do najciekawszych, zarówno w sposobie niemej narracji, jak i niesionej wieloznaczności, ładunku emocjonalnego, a w głównej mierze -estetycznego oddziaływania. "Biegun" jest widowiskiem niezwykle zmysłowym. I chociaż ze względu na swą szlachetną monochromatyczność i ascetyczną formę z tradycyjnie pojmowaną "widowiskowością" ma niewiele wspólnego, to uwodzi właśnie minimalizmem i precyzją. W tej wychłodzonej rzeczywistości, panuje niepokój. Potęguje go nacierający, złowrogi dźwięk, rytmicznie odmierzający czas. Muzyka Antanasa Jasenki oddaje atmosferę strachu, staje się nieznośna i nieustępliwa. Jak burza. Jak przynoszący śmierć czas.
Mimo siły, z jaką spektakl oddziałuje na wyobraźnię, ciąży nad nim niebezpieczeństwo przewidywalności. Niezakłócona, oparta na powtórzeniu struktura przedstawienia, system operowania planami, stały rytm, w jakim następują lalkowe sekwencje śmierci, to wszystko osłabia napięcie, które powinno przenosić się na widza. A może nie szkodzi, bo widz dostaje w zamian wysmakowane, liryczne obrazy, komponowane z pietyzmem, o jaki w teatrze dziś coraz trudniej?