Aniołek marudzi, zgubił sens życia. To problemów dopiero początek: domek anielski się rozpada, szef wszystkich szefów do nieba wpuścić nie chce, w świat wysyła, sens odnaleźć każe... Dawno w Białostockim Teatrze Lalek nie było bajki, na której równie dobrze bawi się i sześciolatek, i mama sześciolatka, i babcia. Twórcy sprawili się świetnie: uczą, śmieszą, czarują.
I to tak, że wiele maluchów już po spektaklu najchętniej wlazłoby jeszcze na scenę, zajrzało w zakamarki anielskiego mieszkanka, dotknęło dżungli (prawdziwa czy nie?), wielkiego jabłka, które siać może zniszczenie, ale w którym dziać się mogą też wielkie dziwy. Już sam tytuł spektaklu je zapowiada, bo cóż to w ogóle za zestaw: "Brak sensu, aniołek, żyrafa i stołek"? A jednak to, co brzmi absurdalnie, w spektaklu układa się znakomicie, ma sens. Ba, sens jest tu słowem kluczem, gdyby nie on, Aniołek i cała jego kompania żyliby tak, jak do tej pory. Aniołek marudziłby nieustannie, w swoim domku na chmurce przemieszczałby się ociężale na linii łóżko-fotel-telewizor, skrzydełka smętnie odwieszał.
Ale nagle, dziurę w dachu robi mu wielkie jabłko i wszystko się zmienia. Spać nie ma gdzie, robota nie idzie, szef niebo zamyka, z brakiem sensu pracować się nie da, trzeba go szukać w świecie. Marudny aniołek wyrusza więc z żyrafą, słoniem, kameleonem. I ciągle ma pod górkę. Jak zabawna menażeria coś znajdzie, to okazuje się, że sens jest cudzy. Jak trafi do Najstarszego Staruszka, to ten każe wybrać dobrą drogę, wsłuchiwać się w serce. I tak dalej, i dalej.
Sens objawi się nieoczekiwanie, i to, że nieporadna gromadka przemierzyła pół świata (przy lejtmotywie muzycznym Roberta Mankovecky'ego), nie ma tu absolutnie znaczenia. Sensu oczywiście nie zdradzimy, niech to będzie niespodzianką nawet dla dorosłych widzów. Choć domyślą się pewnie, że sens ostatecznie czeka pod bokiem, tyle że czasem wędrówki trzeba, by go w ogóle dostrzec...
Karawana idzie dalej
Całą tę prawdę premiera u lalkarzy przemyca w sposób przezabawny, nienachalny, malowniczy, czarodziejski. Tajemnica, niczym diabeł (diabeł zresztą też się pojawia) tkwi w szczegółach. Oraz w tym, że wszelkie składniki tego baśniowego miksu są pierwszego sortu.
Po pierwsze: tekst. Kolejny z ponad 50 napisanych przez Martę Guśniowską, etatową białostocką bajkopisarkę. Kolejny - pełen prostoty, mądrej rozwagi, humoru. I czułości wobec bohaterów. Nie żadnej tam ckliwej, łzawej, egzaltowanej, a z przymrużeniem oka i ciepłą ironią. Cóż za kompanię powołała do życia!
Aniołek (świetny Ryszard Doliński), człowieczy bardziej niż anielski - marudzi, postękuje, kości bolą, chandra dopada. Żyrafa (ciekawa Maria Rogowska) - pechowiec nad pechowcami, co to nawet papierem się zatnie, a jak jabłko rzuci, to na bank coś zniszczy; ale pogody ducha można tylko pozazdrościć, bo żyrafa to typ, co powie: "chyba pękło mi kolano, ale nic się nie stało, mam jeszcze drugie!". Albo słoń (Krzysztof Bitdorf) dziarsko podnoszący trąbę do góry, bo przecież szczęście nieść trzeba, co tam, że trąba sinieje. Sam samotny, potrafi jeszcze pocieszyć nietoperza: "Nie martw się, że śpisz w dzień, gdy inni nie. W dzień jest tłok, po co ci to?".
A wierzyć to nie łaska?
Po drugie: aktorzy. Lalkarze z BTL oczarować dzieci i dorosłych umieją, nawet niedopatrzenie potrafią przekuć w sukces (czytaj: nadać sens). Grają lekko, troszkę błaznują, troszkę sami się dobrze bawiąc, zwierzęcym postaciom przydając ludzkiej nieporadności.
Po trzecie: reżyser, znany starszej publiczności BTL-u - Słowak Marian Pecko. Bajka Guśniowskiej w jego rękach jest jak dobry keks - z mnóstwem niespodzianek, smaczków, niuansów, mrugnięć do publiczności. Tekst odczytał i zwizualizował w charakterystyczny dla siebie sposób - trochę słodko-gorzki, przy czym nieustająco pogodny, w planie aktorskim i lalkowym. Są tu warstwy dla dorosłego, są dla całkiem małego. W scence z babcią, która negocjuje zabranie drugiej pary rajstop do nieba, ten starszy dostrzeże swoje, a młodszy - swoje, choćby było to tylko śledzenie, na czym dokładnie polega niebiański transport. Podobnie w scence z tajemniczym Szefem Aniołka, siedzącym tyłem do wszystkich i rozliczającym z intensywności wiary ("co pokażę, co pokażę! A wierzyć to nie łaska?!"). Czy scenka z Kieszonkowcem (świetny Michał Jarmoszuk), który ma węża (nie tylko biblijnego) w kieszeni. Każdy z widzów, w tym pełnym prostoty, a jednocześnie wielopiętrowym znaczeniowo spektaklu, znajdzie coś dla siebie, czy to w niuansach inscenizacyjnych (a niespodzianek jest sporo), czy słownych ("za straty moralne wystawię ci rachunek, bo ja moralność muszę mieć w całości").
Wszystko się zmniejsza
Wspomniana wielopiętrowość wyraźna jest też w scenografii spektaklu - i to wreszcie po czwarte. Za scenografię odpowiada bowiem Eva Farkasova, znana niegdyś m.in. ze scenografii do spektakli teatru Wierszalin. W BTL-u stworzyła iście bajeczną scenerię, na kilku poziomach. Tak jak w spektaklu grają aktorzy i lalki, tak i tu obok siebie funkcjonuje przestrzeń wielkoformatowa i zminiaturyzowana. Duży Aniołek ma domek naturalnej wielkości, ale gdy małe jabłko niszczy mu dach, a Aniołek spada z chmury, nagle wszystko zmienia proporcje. I nasz bohater ludzką posturę zmienia na maleńką (lalka ma nawet rysy Dolińskiego), jego domek również, maleje też wszystko w domku. Jak to przedstawić na scenie? W tym cały szkopuł, by stworzyć iluzję natychmiastowej miniaturyzacji.
A to lalkarze potrafią, czar działa.