Ponoć była mniejsza od ludzkiego kciuka, ponoć urodziła się z ziarenka. W Białostockim Teatrze Lalek wyjątkowo w czwartek (8.12) premiera "Calineczki", jednej z najpiękniejszych bajek Andersena. I żeby była jasność - to wbrew pozorom baśń nie tylko dla dzieci
Premiera wyjątkowo w środku tygodnia (godz. 17), ale wyjątkowa jest też z innego powodu. Poza białostockimi aktorami - niemal w całości przygotowuje ją ekipa słowacka. Co ciekawe, będzie to spektakl właściwie bez słów. Akcja "Calineczki" dzieje się wśród polnych kwiatów, drobnych zwierzątek i owadów - stąd przede wszystkim usłyszymy rozmaite szelesty, szmery, chrzęsty i inne dźwięki słyszalne na łące.
- Mamy złe przyzwyczajenie, sądzimy, że teatr jest głównie gadany. A tak naprawdę nie może być wyłącznie zapatrzony w literaturę. Teatr to przede wszystkim coś wizualnego. A już tym bardziej teatr lalek, którego lepiej nie przegadać - mówi Marek Waszkiel, szef Białostockiego Teatru Lalek. W spektaklu pojawia się tylko jedno słowo - "mój", które reżyser, Ivan Martinka i wspólautorka scenariusza - Jana Sturdikova, uczynili kluczem, metaforą, symbolem.
- Ivan musiał mnie powstrzymywać, abym, to znaczy Calineczka, nie wyciągała rąk do wszystkiego, co spotkam po drodze. Wydawać by się mogło, że ona taka właśnie jest, chwyta za wszystko, jest tak ciekawa świata. A jednak Calineczka wobec świata jest i ostrożna, i wychodzi do niego z sercem - mówi Łucja Grzeszczyk, aktorka BTL, animująca lalkę tytułowej bohaterki.
A reżyser dodaje: - Calineczka ma olbrzymią empatię wobec innych, daje im więcej niż sobie samej. Myślę, że z nią jest tak, jak z nami, ludźmi. Ktoś nas wrzucił w świat i tak naprawdę nie powiedział co mamy robić, jak być szczęśliwym. Podobnie z nią - jest w zupełnie nowej rzeczywistości, wśród zwierząt, na listku - mówi Ivan Martinka. - Andersen nie jest prosty, płaski, jego baśnie to wielkie metafory.
Waszkiel: - Z tą "Calineczką" jest tak, jak z dobrym teatrem - mówi o wielkich prawdach, które kierują naszym losem , o emocjach, zagrożeniach, towarzyszących nam podczas doświadczania świata. Dorośli spojrzą na przestawienie jak na mądry głos o naszym życiu, dzieci dostrzegą magię teatru, bajkowy klimat. W tym sensie to spektakl uniwersalny.
Lalki i rekwizyty autorstwa Martiny Fintorowej poza Łucją Grzeszczyk animują jeszcze Grażyna Kozłowska, Michał Jarmoszuk, Krzysztof Pilat, ukryci w czarnych płaszczach (scenografia i kostiumy - Eva Farkasova). A to lalki ciekawe (owady, mysz, kret) zbudowane z rozmaitych resztek, sznurków, korzonków, patyczków, a nawet z olbrzymiego strąka od fasoli. Wszystko to, przy odpowiedniej animacji, szeleści, furkocze (na tle delikatnej muzyki Andreja Kalinki). To lalki wyraźnie skoligacone z naturą - mają kolory jesieni, utrzymane w tonacji brązu, zgniłej zieleni, ochry. Niesamowita jest lalka niedużej liszki, która jak żywa wędruje po liściu i walczy (sposobem) z myszą o wnętrze orzecha.
- Chcieliśmy zrobić spektakl, w którym używamy teatralnej magii, ale nie tyle technicznej, co płynącej prosto z serca. Zależało nam na opisaniu postaci obrazem. Wasi aktorzy to potrafią znakomicie. Macie dużą tradycję lalkową. Na Słowacji to jest problematyczne, aktorzy nie bardzo chcą grać lalkami, nie bardzo potrafią. A tu młodzi aktorzy biorą ją do ręki i lalka ożywa - chwalił słowacki reżyser.