Decydenta bez spodni, zawianą szeptuchę i dziarskie krasnale oglądać można u lalkarzy. I wbrew pozorom, a nawet koniecznie, czynić to trzeba z dzieckiem przy boku. Wszyscy biegają po scenie w zbożnym celu, do którego widz w każdym wieku powinien się przyłączyć.
Białostocki Teatr Lalek sporządził humorystyczny spektakl o tematyce ogólnie mówiąc - "okołoświątecznej". I - jak to zwykle w przypadku autorskich spektakli Wojciecha Szelachowskiego bywa - to rzecz zarówno dla dzieci, jak i dorosłych. Te pierwsze cieszyć się będą z kolorowej oprawy spektaklu, niespodzianek i sztuczek teatralnych, których jest tu zatrzęsienie. Na tych drugich czekają zawoalowane odniesienia do podlaskiej współczesności i nieco satyry. A jakby tego było mało to i rodzicowi, i dziecku spodoba się zapewne jeszcze edukacyjny i "sierceszczipatielny" bajkowy finał.
Oto pewien pan Bogdan z Mikołajek (Ryszard Doliński) trafia przypadkowo do teatru. Zżyma się, bo jakoś nic się nie dzieje, a przecież to teatr - powinno coś się dziać. Włazi nieporadnie na scenę, coś naciska, kurtyna się podnosi... i oto pan Bogdan nagle trafia w sam środek tajemniczego rozgardiaszu. Nic nie jest takie, jakie być powinno. Scena w remoncie, na niej jakieś rusztowanie i przebiegające co i rusz zaaferowane postacie. A to atrakcyjne pielęgniareczki, a to krasnale ze szpadlami, a to najbardziej znany w Polsce duet księżowsko-policyjny, a to wreszcie ministrant, a nawet wesolutki gajowy z żoną szeptuchą - oboje na lekkim rauszu. Wiadomo też, że ma się pojawić wiceprezydent miasta, może on coś poradzi? Bo ktoś choruje, to na pewno, tylko kto? - zastanawia się na głos pan Bogdan, a wraz z nim młodsi widzowie. W końcu wszystko staje się jasne, w końcu tytuł spektaklu wiele sugeruje - "Choroba jasna Świętego Mikołaja". Święty choruje, choć tak naprawdę nie wiadomo na co. Wiadomo, że jest gdzieś za kulisami i że w obliczu tego nieprzewidzianego zdarzenia wszystko stanęło na głowie - postacie z bajek przemieszały się z postaciami rzeczywistymi.
Każdy ma swoją receptę na poprawę nastroju Mikołaja. Szeptucha radzi kadzidełka, gajowy - muzykoterapię. Więc cały barwny korowód postaci zamienia się chór i wyśpiewuje piosenki znane z poprzednich spektakli, i całkiem nowe (muzyka - Krzysztof Dzierma). W efekcie spektakl ma charakterystyczny dla Szelachowskiego sznyt, znany z poprzednich jego przedstawień, tzw. kursów ("Krótki kurs piosenki aktorskiej" czy "Krótki kurs poezji dziecięcej") - śpiewająca gromadka zamienia spektakl w rodzaj wodewilu, a może raczej szopki bożonarodzeniowej czy noworocznej. W "Chorobie jasnej..." nikt nie panuje nad niczym, ale to chaos zamierzony i wytłumaczalny - tak to już bywa w czasie remontu i nagłych nieprzewidzianych wydarzeń (bo żeby Mikołaj chorował, widział to kto?). Pod względem inscenizacyjnym to jednak spektakl przemyślany i dopracowany - wystarczy obejrzeć choćby plastyczną scenę, w której aktorzy śpiewają piosenkę o tym, jak "remont zmienia nas". Widowisko lekkostrawne i przyjemne, ale zahaczające też o nieco mroczniejsze życiowo obszary.
Sporo tu humorystycznych prztyczków w nosy - nasze i naszej przaśnej podlaskiej mentalności, białostockich włodarzy i wreszcie samych aktorów, żartujących z samych siebie. Jest tu i ksiądz, o którym wiadomo, że ma nieograniczoną władzę, i wiceprezydent. Niby swojski chłop, ale więcej gada niż zrobi - dobry do gładkich słówek, uściśnięcia kilku prawic mieszkańcom, przecięcia wstęg, bratania się ze wszystkimi już mniej oficjalnie, za pomocą zawartości nieodłącznej reklamówki...
Ktoś zapyta, a co z Mikołajem? Finału nie zdradzimy, bo jest zaskakujący, zarówno dla małych, jak i dużych. Dość powiedzieć, że chorobie Mikołaja można zaradzić, tylko trzeba uważnie posłuchać, co ma do powiedzenia na koniec. A mówi mądrze.