Ukochana królewna okaże się pustą lalką, taksator w lombardzie - ludożercą, a cień będzie chciał swego właściciela bezmyślnie pozbawić głowy, zapominając, że na tym dużo straci. W najnowszej premierze Białostockiego Teatru Lalek nic nie jest takie, jakie byłoby w zwykłej baśni. Ale też "Cień" Eugeniusza Szwarca zwykłą baśnią nie jest. To raczej surrealistyczny tragikomiczny przekładaniec, podlany ironią, zapełniony przez niezłe indywidua.
Jako że wszystko tu stoi na głowie, trudno orzec czy rzeczywiście historia młodego naukowca, który wpada w łapy paskudnej grupy trzymającej władzę, jest opowieścią dla młodzieży wczesnoszkolnej. Chyba raczej jednak dla ponadgimnazjalnej... Mamy tu pewną ambiwalencję - z jednej strony Szwarc pisał baśnie dla dorosłych, z drugiej - BTL znany jest z wielopłaszczyznowych spektakli, w których odnajdywał się każdy widz, i w których każdy odczytywał po swojemu przeznaczone dla siebie warstwy: dorośli - miny i gesty dwuznaczne, dzieci - baśniowy klimat. Najnowsza premiera lalkarzy - w reżyserii wieloletniego dyrektora teatru, Wojciecha Kobrzyńskiego - też składa się z kilku warstw. Pomieści i mrugnięcia do publiki starszej, i klimat baśniowości, oniryczną nieco aurę, za to w konwencji bardziej noir niż w jasnych barwach.
Tyle tytułem uprzedzenia, reszta to już kwestia decyzji rodziców.
Wariacja o obłudzie
Dorosły na/w "Cieniu" odnajdzie się na pewno. Będzie gangsterka, będą lubieżne miny, będzie nieoczywista historia miłosna. A w tym wszystkim, gdzieś między wierszami - mądra opowieść o obłudzie, hipokryzji, rozczarowaniach i mrocznej stronie ludzkiej natury. Która, odpowiednio karmiona, pewnego dnia może się wymknąć spod kontroli.
Spektakl ma kiepski, nierówny początek, ale potem jest już zdecydowanie lepiej - "Cień" zyskuje lekkość, wpada we właściwe tory, i to, co na początku wydawało się sztucznym ogranym schematem - okaże się finezyjną grą z konwencją i demaskowaniem pewnych mitów.
W tej baśni Śpiąca Królewna mogła sobie mieszkać za rogiem, a niedawno wreszcie zasnąć na dobre i zejść z tego świata. Ludożerca mógł naciągnąć surdut, nałożyć ciemne okulary i stać się przykładnym urzędnikiem. Dziennikarz, oślizgły osobnik, okazać się szpiegiem ministra. A królewna - ukochana głównego bohatera, pozornie miła i dobra na balkonie - w rzeczywistości być zepsutą do cna, rozpieszczoną, pustą lalką.
Szwarc stworzył wariację na temat baśni Andersena, reżyser zręcznie ją przykroił, a widz dostał historię, którą można czytać na różne sposoby.
Parada dziwolągów
Oto młody naukowiec Christian Teodor (Mateusz Smaczny), osobnik naiwny, lecz uczciwy i dobry, gubi okulary. Jak to osobnik bez okularów - nie widzi świata wyraźnie. Nie widzi zabiegów córki właściciela domu, Anunziatty, która nadaremnie stara się zwrócić na siebie uwagę (świetna scena w wykonaniu Łucji Grzeszczyk). Nie słyszy w tonie wymarzonej księżniczki z balkonu fałszywych nut. Nie wyczuwa ich także w tekstach wygłaszanych przez pyszne towarzystwo paradujące przez jego mieszkanie. A galeria to typów prawdziwa. I nieźle zagrana.
Jest wspomniany taksator - z fizys gangstera (kapitalny Adam Zieleniecki), jest paskudny dziennikarz (Błażej Piotrowski), jest półślepa śpiewaczka, której wydaje się, że jest nadal gwiazdą (Sylwia Janowicz-Dobrowolska), jest królewna - plastikowe piskliwe stworzenie, która - gdy jej kawaler traci głowę - potrafi tylko zażądać, by kawalera natychmiast naprawić (świetna kreacja Magdaleny Bocianowskiej).
To dopiero początek parady dziwolągów, chwilę później okaże się, że Christian Teodor jest łakomym kąskiem dla politycznej wierchuszki, a tam już w tym względzie (bycia dziwolągiem) osiągnięto prawdziwe mistrzostwo. Minister (świetny Ryszard Doliński, ukryty za maską i gestykulacją przypominający znaną postać z polskiej sceny politycznej) i jego pomagier (Artur Dwulit) to fascynujący tandem z wypracowanym karykaturalnym systemem komunikacji: ich broń to półsłówka, półgębek i półsylaby; do tego gesty, rozkazy, miny...
I wreszcie Cień (ciekawy Karol Smaczny), demoniczna postać, wcielenie dyspozycyjności, obłudy i żądzy władzy, do której prze bez skrupułów. W tym gronie tylko Annunziata ma w sobie naturalność, i doktor (Paweł S. Szymański), który spacyfikowany kiedyś przez władzę już na początku przyjął strategię spoglądania na świat przez palce.
Czerń i biel w jednym zwarciu
I oto w pewnej chwili Christian Teodor traci swój własny cień i nagle wszystko okazuje się zmierzać do tragicznego końca. Zdradzać puenty nie będziemy, dość powiedzieć, że utrata cienia generuje mroczne siły, a on sam jak w soczewce zaczyna skupiać wszystko to, co złe w człowieku.
Wymowa tej mrocznej baśni jest prosta - przewaga ciemnej strony ludzkiej natury jest niebywale ryzykowna, gdy weźmie górę - robi się niebezpiecznie.
Kobrzyński i jego zespół opowiadają o tym w ciekawy inscenizacyjnie sposób. Bohaterowie sztuki to wręcz symbole, świetnie podkreślone kostiumami (Joanna Braun) w niemal każdym przypadku. Czarne charaktery noszą maski, taksator obwieszony jest łańcuchami, dziennikarz-szpieg odziany jest w lateks, a medale nosi... na plecach (może otrzymał je za swe niecne zasługi). Cień obowiązkowo ubrany jest na czarno, uczciwy Christian zaś - oczywiście na biało. Czytelność tej kostiumowej symboliki nie jest nachalna, to też zabawa konwencją - jak choćby zwracanie się do widza i informowanie o zmianie dekoracji.
Dużo tu zabawnie rozegranych scen. Jak choćby spotkanie ministra noszonego przez lokajów i śpiewaczki, obijającej się o parawany. To spotkanie - pojedynek. Ona się przygotowuje, samej sobie ordynując: "mobilizacja uroku!". On pokrzykuje na lokajów: "Lokaje! Poza oszołomienia!". I to właśnie lokaje czynią - unosząc ministra stosownie do dyrektywy i animując go jak marionetkę.
Zresztą cały ów zniekształcony karykaturalny światek pełen jest marionetek, co widać w finałowej scenie, w której sztuczność jest już świadomym zabiegiem. Rozbija ją czasem muzyka Prokofiewa, która niesie w sobie i pewną frywolność, i dramat, mieszając nastroje jak w tyglu.