Klasyczna baśń z 1001 nocy przybliżona Polakom przez Bolesława Leśmiana znalazła idealny obraz w adaptacji mistrza teatru lalkowego Jana Wilkowskiego i na deskach BTL urzeka, jak przed laty.
Dzisiejsi 50-latkowie, w dzieciństwie mogący korzystać z dobrodziejstwa dwóch, trzech programów telewizyjnych (TVP1, TVP2 i dostępnej w niektórych rejonach województwa telewizji zza wschodniej granicy) siłą rzeczy musieli między 1971 a 1975 rokiem odnotować Telewizyjny Festiwal Teatrów Lalkowych. Tam też cała Polska mogła usłyszeć, że "czas nie stoi i nie czeka czas upływa i ucieka" - słowa padające z baśni o Aladynie, których sens pewnie po czterech dekadach pojmują o wiele lepiej.
Białostoccy twórcy "Cudownej lampy Aladyna" są naturalnymi spadkobiercami Jana Wilkowskiego. To on doprowadził do uruchomienia wspomnianego powyżej festiwalu, to on w 1974 roku obok Krzysztofa Raua, był założycielem Wydziału Lalkarskiego w Białymstoku PWST im. Aleksandra Zelwerowicza w Warszawie, gdzie w latach 1975-81 był dziekanem Wydziału Lalkarskiego, a w latach 1981-90 profesorem nowo powołanego Wydziału Reżyserii Teatru Lalek. W Białymstoku studiowali przecież aktorzy BTL i reżyserujący spektakl András Veres z Węgier.
Inny Węgier - Szilárd Boráros jest autorem scenografii i śmiało można powiedzieć, że współpraca obydwu artystów z Polakami jest wyśmienitym potwierdzeniem starego przysłowia o bratankach wywodzących się z obu nacji.
Już sam pomysł stałego wykorzystywania sceny obrotowej, najmłodszym widom zapiera dech w piersiach. Kiedy świat kreowany przez lalkarzy w rzeczywistym planie i z pomocą marionetek wiruje, a na scenie pojawiają się aktorzy z prawdziwymi instrumentami wygrywając coś na kształt klezmerskiego czardasza, pojawia się wrażenie uczestniczenia w tym magicznym świecie. I Wilkowski i reżyser doskonale zdają sobie sprawę, że utrzymać uwagę dzieci jest bardzo trudno, stąd cieszą nawoływania o skupienie wypowiadane ze sceny przez Krzysztofa Pilata.
Co ciekawe - cudowne podróże latającym dywanem, wznoszenie przez zaklętego w lampie ducha zamku czy zapadające w pamięć odwiedziny w czarodziejskim ogrodzie (świetna choreograficznie scena zbiorowa) pokazane są bez użycia jakichkolwiek multimediów. Tylko pomysłowe rekwizyty, gra aktorów i przychodzące jakby naturalnie wykorzystanie pokładów wyobraźni czających się w podświadomości widzów - bez względu na wiek.
Ci młodsi - z zachwytem oglądają walkę dobra ze złem, mają prawo bać się duchów egzemplifikowanych jedynie za pomocą stosownych zapowiedzi i starej sztuczki z latarką. Starsi uśmieją się widząc kolejkę petentów do sułtana, łajanie dworskich eunuchów, czy wreszcie sprzedawczynię kiszonej kapusty na perskim bazarze. Pobliska obecność Siennego Rynku znajduje w tej adaptacji odbicie i w muzyce i w treści. Wszyscy widzowie będą musieli zastanowić się, co warte jest raz dane słowo. Przyobiecana Aladynowi ręka księżniczki Badrulbudury nie od razu staje się rzeczywistością. Okazuje się, że bez pomocy magii rzadko kiedy ubogi mieszkaniec może wygrać z potężnym władcą, któremu chciwość nakazała zapomnieć o wcześniej złożonej obietnicy.
Oczywiście dzieci nie muszą się nad takimi dylematami zastanawiać. Mogą bać się uroczo demonicznego, acz cokolwiek miękkiego w ruchach czarnoksiężnika Roeoendera (w tej roli grający na granicy tzw. przegięcia Artur Dwulit), kibicować poetycko zakochanemu Mateuszowi Smacznemu w roli Aladyna, czy podziwiać urodę i marionetki i prawdziwej Agnieszki Sobolewskiej jako wspomnianej księżniczki. Zresztą wydaje się, że twórca twarzy marionetek, przynajmniej w niektórych przypadkach, dobrze wiedział jak będą wyglądały animujący lalkami aktorzy. Ci ostatni sami bawią się na scenie wyśmienicie.
Kiedy przykładowo nie da się poruszać lalką, bo jedna ręka potrzebna jest do trzymania lampy, drugi aktor odwraca swoją kukiełkę do góry nogami i tak mówi do zwisającej głową w dół w tym momencie lalki. I to też jest magia teatru, podobnie jak finałowa scena, w której jedynym efektem specjalnym jest ukazanie w pełni scenografii, która wychodzi poza ramy sceny.
Piękny, klasyczny spektakl, z dyskretnymi nawiązaniami do współczesności. Warto zabrać nawet najmłodsze dzieci i warto po prostu kochać taki teatr.