Kołysanki, upiorne strzygi, rozkwitające kwiaty, Hitler na rowerze, piasek w oczach... Gdzie to wszystko? We śnie, on wszystko pomieści, ani logiką, ani czasem się nie przejmuje. W surrealistyczne rejony snu z humorem zagląda międzynarodowa kompania: Figurentheater Wilde&Vogel oraz nasza rodzima Grupa Coincidentia. Efekt - jak zawsze, zaskakujący. Do zobaczenia w niedzielę (14.09), o g. 18
Spektakl "Faza REM Phase" powstał we współpracy z Białostockim Teatrem Lalek (i tam właśnie w weekend miał polską premierę) oraz stuttgarckim FITZ!
Niemcy: Michael Vogel i Charlotte Wilde oraz Coincidentia, czyli Dagmara Sowa i Paweł Chomczyk, już wielokrotnie współpracowali - dość przypomnieć wizyjnego, pełnego niezwykłych obrazów "Krabata". Ale też wcześniej Vogel razem z tymi aktorami (wówczas w Kompanii Doomsday) przygotowali "Salome", czy "Latającego Holendra" (jeszcze w Akademii Teatralnej). Świetne widowiska utrzymane w klimacie teatru ożywionej formy zapadały w pamięć, niektóre sceny, mimo upływu lat, ma się przed oczami do dziś. W najnowszym przedstawieniu do znanej dwójki z Coincidentii dołączają aktorzy BTL - Łucja Grzeszczyk oraz Michał Jarmoszuk, a także dwoje absolwentów szkoły aktorskiej ze Stuttgartu: Samira Lehmann i Stefan Wenzel.
Oko do publiczności
Ów międzynarodowy skład pochylił się teraz nad tematem obiecującym, bo snem, i to w fazie REM, a więc w fazie takiej, gdy mózg pracuje, a my śnimy. Dla mistrzów surrealistycznego obrazu to temat jak znalazł, choć niektórzy inscenizacyjnymi zabiegami mogą być zaskoczeni. Oto bowiem twórcy kpiąco sprowadzają analizę sennych rojeń do laboratoryjnej, humorystycznej wiwisekcji, w której snom się przygląda przy pomocy halogenowej lampy, szklanych menzurek, dziwacznych mechanicznych "ustrojstw".
Szaleni laboranci sobie, a sen jednak sobie, prędzej czy później okaże się, że wszelkim próbom zmierzenia, zważenia, mądrym minom badaczy się oprze i wymknie, ulatując w niedostępne analizom rewiry (przy okazji też pod teatralny sufit). Możemy się mądrzyć, naukowo spierać, używać tajemniczo brzmiących terminów, a on - sen - i tak zwiedzie nas na manowce.
O poświęconej snom dziedzinie nauki twórcy spektaklu postanowili opowiedzieć, sprawdzić, jakich środków teatralnych i muzycznych można użyć, by do owego świata dotrzeć. Jeśli to w ogóle możliwe.
I opowiedzieli po swojemu.
Na poły ironicznie, na poły fantasmagoryjnie, z dystansem i powagą jednocześnie. Tak jak sen mami nasz mózg odrealnionymi obrazami, tak oni mamią widza teatrem ożywionej formy, w którym i frankensteinowskie, upiorne wątki się zmieszczą, i stare legendy, i popkulturowe ikony, i usypiające prastare kołysanki. Puszczają oko do publiczności, analizowanemu obiektowi zaglądają pod skórę (w plastycznej warstwie spektaklu niemal dosłownie!). A wszystko to w swoistym gabinecie osobliwości, gdzie grupka szalonych naukowców, jakby z kilku epok (bo przecież sen intrygował od zawsze) stroi srogie, mądre miny i rozbiera problem na części.
Gabinet sennego alchemika
Czegóż w tym laboratorium nie ma! Specjalnie przygotowana scenografia, podkreślająca zderzenie świata naukowego z nieuchwytnym, to choćby komiczna maszyneria do snu, pełna pokręteł (jak instruują twórcy: trzeba powiesić tam jeszcze żarówkę, "przez nią wchodzi światło, ono nam bije w oczy i wtedy widzimy sen"). Albo zestaw butelkowo-kabelkowo-lejkowy, przelewający wodę. Potrzebne są też, jak się okazuje wędki, lusterka, świeczki, latarenki, lampki, piórka, nożyczki, nawet filiżanka. W tym senno-alchemicznym laboratorium wszystko się najwyraźniej przyda, naukowcy piszą, mierzą, wzdychają pod nosem, czytają naukowe opisy. Sen ma prawdziwą architekturę, a ta zmienność warstw snu (bo, jak się dowiemy, nawet faza REM ma cykle) wydaje się objawiać też poprzez wielowarstwowość scenografii. Krzesła, stoliki, stoliczki, podwyższenia dla naukowców są tu różnych rozmiarów, panuje jakiś rodzaj hierarchii, uporządkowania w tym nieuporządkowanym świecie.
Upiorne pyszczki
Powaga miejsca co chwila jest zderzana z komicznymi minami, jakby naukowcy sami nie mogli usiedzieć we własnej skórze.
- Patrz pan, mózg! - mówi jeden z bohaterów (opowiadając dalej o neuronach, które, gdy człowiek jest w stanie czuwania, "odpalają dwa razy na sekundę").
W tym momencie na ziemi pojawia się dziwna, nieokreślona materia - rozciągnięta guma, skóra zrzucona przez zwierzę, sparciały kawałek lateksu (?). Cokolwiek to jest, i upiorne, i intrygujące zarazem, działa na wyobraźnię, a w rękach twórców nabiera życia. Taka jest też tajemnica teatru Vogla - ożywianie materii na oczach widza poprzez dotknięcie aktora - to prawdziwe misterium.
Aktorzy rozciągają ją szczypcami, testują, strzelają, naciągają na twarz, materia gdziekolwiek się znajdzie - zaczyna żyć. Czy to jako upiorny pyszczek, przypominający zmutowanego gremlina, czy strupieszała ręka, wspinająca się po plecach, czy oddychający kawałek skórki zamknięty w menzurce i podświetlony. W końcu już nie wiadomo, czy tajemnicza materia to mózg (w komiczno-upiornej formie animowany przez aktora), czy senny majak. Jego animacja, choć pokazana w całej technicznej krasie, animacją być przestaje. Trochę straszny, trochę piękny moment: złożona w misce kupka poszarpanej gumy, przypominająca mózgową materię, powoli rozciągana jest przez sznurki z różnych stron sceny (znany u Vogla motyw). I nagle na oczach widza z tej nieokreślonej masy rodzi się upiorna postać. Unosi się do góry, coraz wyżej i wyżej, już poza teatralną maszynerię. Aż w końcu senny demon znika.
Stolik na plecach
Sporo w spektaklu takich czarodziejsko-upiornych obrazów, w których widać talenty animacyjne twórców - choćby moment, w którym pojawiają się motyle - z długimi odnóżami i czułkami osiadają na twarzach bohaterów, dotykają nosa, policzków, coś tam chrzęszczą, mruczą do siebie - śpiący jest w ich całkowitym władaniu.
Albo surrealistyczne kadry, w których scena porasta wściekle czerwonymi kwiatami. Ktoś zamienia się w ślimaka, który unosi domek-stoliczek na plecach, a komuś wyrastają skrzydła. Albo humorystyczna scena, w której szalony naukowiec, klinicznie testuje pewną niemiecką legendę o Piaskunie, zgodnie z którą dwa ziarnka piasku wystarczą, by wywołać prawidłowy sen. I bada to, rzucając pozostałym naukowcom piachem w oczy, a ci padają jak podcięci, przybierając komiczne pozy.
Muzyczny miks
Tak w żartobliwy, ale i wizyjny sposób, zderzając rozmaite nastroje i klimaty twórcom udaje się wyczarować senny świat, w którym możliwe jest wszystko - choćby pomstujący Hitler, którego rower złapał gumę. Jak w jednym śnie może być i strasznie, i cudownie, tak i tu, na BTL-owskiej scenie, splątać można wszystko - Vogel trawestuje różne motywy popkulturowe, literackie, muzyczne.
Cukierkowa angielska piosenka śpiewana przez The Chordettes w latach 50. - "Mr Sandman", miesza się z rockową balladą, i niemieckimi pięknymi kołysankami mającymi wielowiekową tradycję. Powraca też konkretna postać z niemieckiego folkloru, a rozpowszechniona przez opowiadanie E.T.A. Hoffmanna, czyli Piaskun, usypiający dzieci poprzez sypanie im piasku w oczy (z niemieckiego - Sandmann, a jakże). A jakby ktoś Piaskuna nie kojarzył, to Piaskowego Dziadka z niemieckiego serialu animowanego z lat 80. skojarzy na pewno.
Piosenki śpiewane są na żywo, i to ciekawie, na żywo tworzona jest też muzyka do spektaklu - Charlotte Vogel siedzi wśród aktorów z gitarą, śledzi ich ruchy, na bieżąco ilustruje je muzycznie. Tu wszystko jest ze sobą sprzężone. Ba, muzyką są tu wszystkie dźwięki - stukot łyżeczek do herbaty, szelesty, świsty.
Jedna wielka niekonwencjonalna wariacja na temat snu. Zobaczyć trzeba koniecznie. Gratisowo dowiemy się też, jak budować maszynę budzącą, gdybyśmy mieli problem z majakami. Potrzebna jest miska, woda, jajko...
*******
Spektakl można zobaczyć jeszcze dziś (14.09) w Białostockim Teatrze Lalek o godz. 18. Potem będzie prezentowany na scenach Lindenfels Westfluegel w Lipsku oraz FITZ! w Stuttgarcie. Do Białegostoku powróci w marcu.