Wielka sztuka, wielkie role. Na takie spektakle się czeka, do takich spektakli chce się wracać. "Garderobiany" w Białostockim Teatrze Lalek w reż. Pawła Aignera to nie tylko fantastycznie zagrana autotematyczna historia o efemeryczności teatru. Ale też o nas wszystkich: trudnych miłościach, międzyludzkich zależnościach. I samotności.
Białostocki Teatr Lalek pokusił się o wystawienie teatralnego giganta: przedstawienia opartego na słynnej, sfilmowanej i bardzo rzadko wystawianej sztuce „Garderobiany" Ronalda Harwooda. Reżyserii tekstu w przekładzie Michała Ronikiera podjął się Paweł Aigner, znany ze znakomitych wielkoobsadowych przedstawień, bardzo dynamicznych, kipiących od rozmaitych wątków i realizowanych w autorski sposób (w BTL tak wyreżyserował m.in. spektakle: „Texas Jim", „Kandyd czyli optymizm" czy „Słomkowy kapelusz").
Garderobiany w Białostockim Teatrze Lalek
Teraz zajął się spektaklem, który opowiada o teatrze od kuchni. O tym wszystkim, co się dzieje za kulisami na godziny, minuty, sekundy przed podniesieniem kurtyny. A dzieje się wiele: ogrom pracy, emocji, napięcia, frustracji. Jak spiąć to wszystko, jak po raz kolejny i kolejny wznieść się na wyżyny możliwości? I to w sytuacji, gdy splot wydarzeń, niedyspozycji stawia spektakl pod znakiem zapytania? Ronald Harwood, mający za sobą doświadczenia garderobianego, świetnie ów świat podpatrzył, przeżył i przeniósł na papier, tworząc sztukę spinającą wszystko: emocje, teatralny mechanizm, wewnątrzzespołową lojalność (albo i nie), miłość i nienawiść do teatru.
To wszystko nie jest jednak paradoksalnie łatwo przenieść na sceniczne deski – sztuka Harwooda z powodu kompozycji przestrzeni, dzielącej ją na górę (scena) i dół (garderoba), to wyzwanie inscenizacyjne. Ale to też potężne, nasycone emocjami role garderobianego i jego zwierzchnika, wokół których krąży pozostały zespół. Nie każdy teatr podejmuje to wyzwanie. BTL i Paweł Aigner je podjęli.
Efekt jest znakomity. Aigner nie tylko bardzo dobrze obsadził bohaterów sztuki (koncertowe role główne Krzysztofa Bitdorfa i Ryszarda Dolińskiego, na których spoczywa cały ciężar sztuki, a także niezwykle ważne pozostałe drugoplanowe role, pokazujące mechanizmy teatralnego świata). Ale wraz z zespołem opowiedział o nas samych. „Garderobiany", choć dzieje się w przestrzeni teatralnej - staroświecka garderoba pod schodami prowadzącymi na scenę (scenografia Magdaleny Gajewskiej) - to skalą emocji wychodzi daleko poza tę przestrzeń.
I choć to przede wszystkim sztuka o magii teatru, uzależniającej miłości do teatru i różnych odcieniach aktorskiego żywota, to jest to też rzecz o innych kwestiach: upływie czasu, braku sił, kryzysie twórczym, o ogromnym przywiązaniu, lojalności, ludzkich słabościach i sile.
Wiara w teatralny cud
Wydawałoby się: prosta historia. Oto jeden dzień z wielu londyńskiego teatru w trakcie II wojny światowej. Trwają naloty na Londyn, ludzie próbują jednak jakoś żyć, aktorzy też. Więc choć teatr niepełny, pokaleczony, bo młodzi poszli na wojnę, to jednak gra, niosąc londyńczykom choć odrobinę otuchy. Szef teatralnej grupy – „Sir" (Ryszard Doliński) ma zagrać tytułową rolę w „Królu Learze" po raz 227. Ale nie ma siły, osłabł zupełnie. Trzeba odwołać spektakl. Taką decyzję chce podjąć Lady, „żona" dyrektora teatru (Sylwia Janowicz-Dobrowolska) oraz jego asystentka Madge (Barbara Muszyńska-Piecka).
Historia jednak prosta nie jest. Jak to odwołać spektakl? - To absolutnie niemożliwe, to się nigdy nie zdarzyło! - protestuje garderobiany „Sira" – Norman (Krzysztof Bitdorf). Wierzy z całą mocą, że osłabłego przełożonego postawi na nogi.
Nie wyobraża sobie innej możliwości. To byłby pierwszy od kilkunastu lat dzień, w którym spektakl się nie odbędzie. - A przecież wszyscy na niego czekają! Nawet jeśli na widowni są tylko cztery, trzy, dwie starsze panie. Trzeba grać! Bo może dla tych akurat pań spektakl to jedyne światełko w ponurym dniu, miesiącu, roku! - woła Norman. Wierzy w teatralny cud, jak nikt inny w skonsternowanej teatralnej gromadce.
I zaczyna działać. Czegóż on nie wyczynia, by tchnąć ducha w osłabłego Mistrza. To prawdziwy koncert miłości, lojalności, czułości.
Norman „Sira" zagaduje, podpytuje, podpuszcza, mówi jak do dziecka. Za chwilę zmienia taktykę – raz mówi z pozycji podwładnego, za chwilę apeluje do wyższych wartości: aktor musi wykonywać swoją pracę, charakteryzować się, grać!!!
Nie działa nic – odpowiedzią są tylko nieruchome plecy Mistrza, „Sir" siedzi skulony, nieobecny, milczący. Norman próbuje innych metod: mówi protekcjonalnie, używa liczby mnogiej: zrobimy, przypomnimy sobie… Za chwilę zaczyna pokrzykiwać histerycznie: „Pan mnie rozczarował, kto ma grać jak nie pan?!". Ogarnia go złość i rozpacz jednocześnie, ale się nie poddaje – biega wokół Mistrza, gładzi go z czułością po włosach, co chwila coś strzepuje, poprawia.
To mistrzowska rola Krzysztofa Bitdorfa, pokazująca skalę jego talentu, pobłyskującego we wcześniejszych rolach i widocznego, ale nie aż tak intensywnie jak tu.
Niezliczona ilość słów wyrzucana przez Normana to jedno. Drugie – to prawdziwy emocjonalny teatr zagrany poprzez gesty i miny. Nawet gdy nie jest akurat na pierwszym planie, gdy stoi w kącie – warto go obserwować cały czas. To cały arsenał uczuć: zamknięty w dłoniach, przygarbionych plecach, gdy dostaje cios od Mistrza, w podniesionych ramionach, gdy pogłaskany – rozkwita; Paleta ekspresji, ale bynajmniej nie nachalna, widoczna w odrzuceniu włosów, miętoszeniu chusteczki, wycieraniu spoconego czoła, bieganinie.
Norman Bitdorfa – oto pięknie zagrany „ecce homo" – człowiek w całej krasie.
Gigant abdykuje
Po drugiej stronie bieguna i emocji mamy „Sira" – świetna rola Ryszarda Dolińskiego. Mistrz u kresu swoich możliwości, przeżywający kryzys twórczy i życiowy. Egocentryk o rozdętym ego („nie ma jeszcze kamery, która by mnie objęła"), błyskotliwy i inteligentny, przekonany całe życie o swojej mocy, a właśnie tę moc tracący. I z trudem tę kolej losu przyjmujący. Doliński świetnie gra to rozedrganie, szaloną amplitudę uczuć, w której mości się i bezradność, i wściekłość, frustracja i bezwolność. Nie chce wyjść na scenę, nie chce, by go widziano, chce spać, chce uciec, w końcu nawet królowie abdykują.
"Sir" mówi z rozpaczą w pewnym momencie: „nie mam już nic, chcę spokojnej starości". Gdy tak siedzi w skarpetkach i podkoszulku – nie jest już jest gigantem znanym ze sceny, jest obnażonym w swym zmęczeniu, zwykłym człowiekiem u kresu. Norman jest przerażony, wcześniej Mistrz nigdy się tak nie zachowywał. To fantastyczne sceny – mistrzowsko zagrana rozpacz dwóch osób: starego zmęczonego człowieka, aktora i jego służącego, który nie rozumie, co się dzieje z jego panem.
„Sir" jakby zatrzaskuje się w otępieniu, zaczyna mieć zwidy, mieszają mu się sztuki, wygłasza teksty z różnych spektakli, zmaga się z duchami z przeszłości – w takich chwilach Norman zupełnie nie nadąża za swoim panem i jest autentycznie wstrząśnięty.
Ale oto zepsuty mechanizm „zaskoczył" – wydaje się, że "Sir" nabrał na chwilę sił, że może jeszcze wszystko się uda…. I tak na przemian: stan stuporu i stan żywej błyskotliwej elokwencji, gdy znów przez chwilę na swych podwładnych zaczyna grać jak na instrumentach. Potrafi dopiec Normanowi, ten się dąsa, złości, ale i cieszy, że z Mistrzem wydaje się znów być wszystko w porządku.
To prawdziwie emocjonalny rollercoaster: teatr miłości i złości, czułości i wściekłości, przez Bitdorfa i Dolińskiego zagrany wyśmienicie. Są jak system naczyń połączonych.
Fantastyczna, chwytająca za gardło (ale i miejscami komiczna) jest intensywna dopracowana choreograficznie scena (Karolina Garbacik), w której spektakl dla londyńskiej widowni już trwa, zaś część zespołu dwoi się i troi, by widzowie się nie zorientowali, dlaczego tytułowy bohater się jeszcze nie pojawia. Tymczasem na dole, pod schodami rozgrywa się dramat. Garderobiany błaga, krzyczy, płacze, pomaga wejść Mistrzowi na schody, ten wejść nie może, a może i nie chce, pomóc próbuje też Madge, w końcu siada bezradnie i Norman, i Madge, już czują, że to się jednak nie uda. A jednak w końcu "Sir" wstaje, rusza krok za krokiem, wdrapuje się ciężko na schody, i...
Mocny drugi plan
Nie byłoby jednak tak intensywnego spektaklu, nie widać byłoby wszystkich niuansów rządzących światem małego teatru, gdyby nie dobrze zagrane postaci z drugiego planu: pozostali członkowie zespołu, przez lata ciągnący ten wózek pospołu z „Sirem" i Normanem.
Lady (bardzo ciekawa rola Sylwii Janowicz-Dobrowolskiej) – „żona", choć nie usankcjonowana dokumentami, aktorka, towarzyszka „Sira", przyjmująca jego złośliwości jak gąbka, lecz w końcu mająca wszystkiego dość. Świadoma trzeciorzędności teatru, straconych lat, upływającego czasu – daje upust swym frustracjom.
Madge (znakomita Barbara Muszyńska-Piecka) – zasadnicza, pozornie sztywna inspicjentka, bez której już dawno wszystko by się w teatrze posypało, w zespole pozostająca tylko dla „Sira", swej niespełnionej miłości. Zasadniczość ciekawie wygrana gestami i miną to tak naprawdę ochronny pancerz, co świetnie pokaże finał spektaklu.
Goeffrey Thornton (świetny Adam Zieleniecki). Niezwykła, na pozór niewyraźna, ale bardzo sugestywna postać aktora-nadwrażliwca, w zastępstwie grającego błazna. Nie potrafi udźwignąć nerwowej sytuacji, bardzo wszystko przeżywa, ale już po wszystkim, w przypływie siły nieśmiało prosi „Sira": „gdyby tylko nadarzyła się okazja, chciałbym być brany pod uwagę przy obsadzaniu większych ról". Jak zagrać kogoś niewyraźnego i schowanego w cieniu tak delikatnie i wyraźnie zarazem? Zieleniecki to potrafi.
Irene (ciekawa Łucja Grzeszczyk) – postać młodziutkiej aktorki, która z wdziękiem i uśmiechem, ale i z dużym sprytem i apetytem na karierę, szybko chce się wkraść w łaski „Sira".
Czy Oxenby (Zbigniew Litwińczuk) - aktor-buntownik, nieco komunizujący, zupełne przeciwieństwo pokornego Geoffreya. Pojawia się na chwilę, ale z mocą i złością, rzucając w twarz dyrektorowi, że jest tyranem. Oxenby na chwilę wrzuca też (niechcący?) spektakl w czasy współczesne - wykrzykując, że nie może się doczekać nowego ładu. Pada słówko, przy którym co niektórzy widzowie w obecnych czasach bardziej nadstawią ucha. A tymczasem to po prostu zabawa przekładem. I intrygująca ciekawostka - jak bliskoznaczne tłumaczenie jednej frazy z tekstu - "nowy porządek" - może nadać spektaklowi nowy wydźwięk i ironiczny współczesny kontekst.
"Garderobiany" uniwersalny
I tak się toczy – dynamicznie, ale i bardzo intymnie (przy świetnie ilustrującej klimat wojennego Londynu muzyce i audiosferze autorstwa Piotra Klimka, w kostiumach Zofii de Ines) – to podskórne teatralne życie, pewnego wieczora w wojennym czasie – aż do gorzkiego finału. Takie zaskoczenia, obezwładniające poczucie samotności, wściekłość i smutek, choć w innym kostiumie i w innym kontekście, zdarzają się tak naprawdę ciągle i ciągle, pod każdą szerokością geograficzną. Dlatego „Garderobiany" się nie starzeje, zbyt wiele mówi o nas samych.
Zobaczyć trzeba koniecznie.