Jamais vu to objaw psychopatologiczny, który polega na błędnym uznaniu znanej sytuacji za nową. To zaburzenie pamięci, zupełna odwrotność wrażenia, które nazywamy déjà vu. Ida Bocian oraz Artur Grabarczyk uznali je za doskonały motyw do performatywnej refleksji na temat pamięci, ciała i tożsamości. A wszystko to zostało opowiedziane językiem ruchu oraz tańca.
Punktem wyjścia sztuki była sytuacja, w której bohaterowie świadomie lub nie wzięli udział w grze Limbo. Jak się później okazuje brała w niej udział również publiczność. Postaci – paczka przyjaciół o różnych charakterach, o czym można było się dowiedzieć na początku przedstawienia (głos z offu, który powracał jeszcze w kilku późniejszych scenach) miała za zadanie odnaleźć się w bardzo osobliwej sytuacji, jaką było cykliczne zanikanie całej ich pamięci. Na samym końcu tej historii to publiczność za pomocą głosowania mogła zdecydować o dalszych losach czy też wyborach bohaterów.
Jednak cała ta otoczka fabularna w moim odczuciu była, a przynajmniej powinna być, kwestią drugorzędną, ponieważ to, co wysuwa się zdecydowanie na pierwszy plan, to kunszt taneczny aktorów oraz wyłaniająca się z ich ruchów refleksja na temat tego, czym właściwie jest tożsamość i jaką rolę pełni w niej ciało. Sytuacja, w której grupka znajomych, tworzących bardzo określoną sieć zależności i relacji, nagle zapomina o wszystkim i musi na nowo zrozumieć, kim są i jakie relacje ich łączą, wydała mi się na tyle ciekawa i dająca pole do popisu i refleksji, że wprowadzenie metanarracyjnej gry okazało się zbędnym naddatkiem. Ta decyzja reżyserów miała swoje mankamenty. Widownia wybierała zakończenie wątku danej postaci poprzez podniesienie ręki. Niestety, części publiczności zdawało się, że wybory były w gruncie rzeczy arbitralne, rozstrzygane przez reżyserkę i aktorkę Idę Bocian, prawdopodobnie na korzyść dramaturgii. Trudno ją za to winić, ponieważ spektakl był ciekawy, dziwi jednak wprowadzanie takiej wariantywności, która nie wpływała znacząco na interpretację przedstawienia. Wpłynęła jednak na mój podziw dla artystów, ponieważ pokazało to ogrom pracy i zdolności aktorów-tancerzy, którzy musieli nauczyć się choreografii do aż sześciu różnych zakończeń i umieć to połączyć w spójną całość. Wydaje się to nierozwiązanym dylematem reżyserii, dla kogo jest to spektakl – dla dorosłych czy młodzieży? Pytanie pozostaje w otwarte, a sens nadbudowy fabularnej niepewny.
Wróćmy jednak do tego, co najciekawsze, czyli tańca. Chciałbym ponownie podkreślić wysoki poziom artystyczny grupy tancerzy-aktorów, których ruchy były hipnotyzujące. Wypada również powiedzieć o dwóch kwestiach, w pewnym stopniu od siebie zależnych: dekonstrukcji i improwizacji. Ruch i taniec dzięki zjawisku utraty pamięci jako sytuacji wyjściowej – podczas spektaklu występowała ona kilkukrotnie i objawiała się dynamiczną zmianą muzyki i oświetleniem reflektorami widowni – były konsekwentnie dekonstruowane w toku wydarzenia. Bardzo udana muzyka bazująca na muzyce klasycznej również wciąż ją dekonstruowała – a to puszczaniem utworów od tyłu, a to samplowaniem, a to przepuszczaniem jej przez efekty dźwiękowe tworzące z niej ambientowy/noisowy soundscape. Jamais vu był pokazem naprawdę wysokiej klasy tańca nowoczesnego, którego forma oraz temperament zdawały się wciąż dekonstruować pojęcie „tańca” i niemalże docierać do zupełnie atawistycznych jego źródeł. Przez ruchy przemawiała dzikość, ale i zachwyt odkrywaniem ciała jako języka, jako medium, jako sposobu prezentowania treści oraz opowiadania historii. Uważam wręcz, że obudowanie tego widowiska słowną treścią fabularną i metanarracyjną było przesadne i zbędne, ponieważ ruch bronił się sam. Jestem w stanie zrozumieć jednak twórców, którzy być może obawiali się reakcji publiczności na tak dużą zmianę charakteru i formy przekazu względem tego, do którego jest przyzwyczajona, przychodząc do Białostockiego Teatru Lalek, tj. słowa oraz gestu (w takiej właśnie kolejności).
Druga kwestia to improwizacja. Bohaterowie po utracie pamięci poruszali się w przedziwny, spazmatyczny sposób, co nosiło znamiona czystej ekspresji, artystycznego szaleństwa i chaosu. Było to doświadczenie hipnotyzujące, świetnie współgrające z dekonstrukcją, ponieważ nastrajało do refleksji o formie przedstawienia i formie przekazywania treści. Jak się okazało w późniejszej rozmowie z artystami, aż 60 procent tego, co działo się na scenie BTL-u, było jakąś formą improwizacji. Doceńmy tę odwagę młodych twórców! Dawno nie byłem świadkiem czegoś tak oryginalnego, tak odważnego, a jednak tak pewnego tego, co chce osiągnąć i o czym chce opowiedzieć, jak taniec pięciu aktorów h.art company. Reżyser przyznał, że tylko pewne struktury, segmenty ruchowe były zasetowane. Większość reakcji na „resety”, czyli zaniki pamięci, za każdym razem stwarzano w świeży sposób. Ciekawym zjawiskiem, które udało mi się zaobserwować, stało się naśladowanie swoich ruchów przez różnych bohaterów. Nagle jeden tancerz zaczynał wykonywać ruchy drugiego, jak gdyby przypominając sobie o poprzednim życiu innej postaci ze sceny, jakby przeżywał jakieś narkotyczne flashbacki. Artyści poszukiwali siebie, poszukiwali ciała na scenie, odkrywając je wraz z widzami na nowo, poprzez improwizację. Miało to być autentyczne, a nie wyuczone i rzeczywiście takie było. Tym bardziej żałuję zakończenia, które w moim odczuciu zdecydowanie spłyciło transowy klimat wydarzenia, wpasowując je w ramy gry, a nawet teleturnieju. Szkoda, ponieważ im mniej gry aktorskiej, słów oraz pantomimy było na scenie, a więcej tańca, ruchu i ekspresji, tym lepiej oglądało się ten spektakl.
Autorzy przedstawienia, poprzez ruch i taniec wplecione w niebanalną historię, zadawali widowni bardzo ciekawe pytania o tożsamość (Kiedy jestem „ja”? Kiedy już nim nie jestem? Jak rozpoznać siebie?), o pamięć (Ile żyć można przeżyć w czasie jednego życia?), a także o ciało (Czy moje ciało to „ja”? Gdzie się zaczyna ciało, a gdzie się kończy?) Wszystko to było naprawdę świeże, a hipnotyczne ruchy aktorów-tancerzy potęgowały poczucie dziwności, osobliwości doświadczenia. Jak już wspomniałem wcześniej, nie mogę odżałować tego, że reżyserzy zdecydowali się na ograniczenie tego szaleństwa i zamknęli czystą ekspresję w ramy metanarracyjnej gry. Może jednak forma zwycięży w dalszych poczynaniach grupy h.art company, czemu będę kibicować.
Spektakl był zwieńczeniem tegorocznej edycji programu „Przestrzenie Sztuki”, który – wspierany przez Instytut Teatralny im. Zbigniewa Raszewskiego oraz Narodowy Instytut Muzyki i Tańca – ma na celu promowanie młodych talentów i niezależnych artystów. Powstał we współpracy z Białostockim Teatrem Lalek, na którego scenie został wystawiony. Pozostaje trzymać kciuki za przyszłoroczną edycję oraz za to, aby niezależni artyści pokroju h.art company mieli większy wpływ na białostockie teatry.