Gdy Doliński rozlewa siwuchę do kufli, Dojlidko płacze na wieść, że cudów nie ma, a Piotrowski wpatrzony jest w nich jak w święty obrazek - to jest dopiero coś... Nie dzieje się nic, gadają trochę od rzeczy, ale słucha się ich i ogląda - świetnie. Bo też i wartość "Jaśniepanienki" - najnowszego spektaklu Białostockiego Teatru Lalek - opiera się nie tyle na fabule, co na takich leniwie ciągnących się scenkach rodzajowych.
Przy stole w karczmie siedzi trzech Kozaków. Popijają, rozprawiają, podpuszczają się nawzajem. Cóż to za rozmowy! O wszystkim i o niczym. O cudach, które przecież są, ale tak naprawdę ich nie ma (tu każdy ma inne zdanie na ten temat), a jeden z Kozaków (Jacek Dojlidko) aż rozpłacze się z żalu, "bo jak tu żyć teraz, skoro do Kijowa można nawet zawędrować, a cudu nie znajdziesz". O tym, że "każda baba ma ogon, takie prawo natury". O kozaczych duszach, "po których gorzałka gorącem się rozlewa...". Czasem wejdzie dziewka z kuflami (Izabela Maria Wilczewska), rzuci coś przez ramię, wyśmieje naukowe biesiady. Potem zjawi się przybysz, rezolutny filozof, co to gadane ma, udaje mądrzejszego niż jest, coś tam mówi o środku ziemi, do którego zaglądać nie wolno...
Czas wolno płynie, właściwie prawie stanął w miejscu. Ale w tych akurat momentach nie dłuży się nic a nic. Bo całą tę gromadkę ogląda się świetnie. Te miny, te gesty, te podparcia bród, to wymądrzanie się... Sporo tu znakomitych scenek, choćby ta, w której jeden Kozak (Ryszard Doliński) nalewa gorzałkę drugiemu (Błażej Piotrowski), przybysz (Mateusz Smaczny) zapuszcza tęsknie żurawia do cudzego kufla, myśląc, że też dostanie, ale jeszcze się obejść ze smakiem musi...
Niby nic, a jednak coś - przyciąganie uwagi widza w chwili, gdy na scenie nie dzieje się za wiele, to nie byle co.
I właśnie takie drobiazgi, wybrane scenki, tworzenie klimatu chwili - w tym przypadku powszedniości ukraińskiej karczmy - są istotniejsze tu niż cała fabuła. Gwoli formalności napisać trzeba: fabuła potem się rozwija, owszem, ale wcale nie robi się ciekawiej niż na początku. Nadchodząca noc przynosi pełne grozy wydarzenia, pojawi się wiedźma, latawica, tytułowa "Jaśniepanienka" - niby zwykła córka miejscowego setnika, ale jednak nie zwykła, bo wda się w konszachty z siłą nieczystą. Z czasem nastrój opowieści się zmieni, wędrowny filozof osiwieje, wiedźma (Agnieszka Sobolewska) wezwie na pomoc szatana, słowem - będzie się działo. Choć będzie to momentami dziejstwo nawet nudnawe, rozciągnięte niepotrzebnie w czasie, jedną noc oczekiwania lepiej byłoby skrócić do trzech....
Może to dziwić, ale tak właśnie jest - gdy na scenie fabularnie nie dzieje się nic, jest ciekawiej, niż gdy historia nabiera tempa. Stąd też spektakl jest trochę nierówny, ma swoje mielizny i dłużyzny, ale zobaczyć go warto. Właśnie ze względu na kwestie wspomniane na początku: aktorskie popisy, sporo humoru, przewrotną muzykę (Bogdan Szczepański) - co wszystko pospołu tworzy klimat, w którym odnaleźć można nastrojowość ukraińskiej dumki. W końcu to spektakl oparty na opowiadaniu Mikołaja Gogola "Wij", inspirowanym podaniami ukraińskimi właśnie i przearanżowanym dramaturgicznie przez Ninę Sadur. Przedstawienie wyreżyserował Oleg Żiugżda, reżyser na co dzień pracujący w Grodnie, choć urodzony w Wilnie, z Litwy jest też scenografka - Vitalia Samuilova. W spektaklu wizualnie postawiono na prostotę - jest stół, który potrafi zamienić się w trumnę, okiennice w tle (pięknie wyglądają w efektownym epizodzie chodzenia ze świecami), po bokach sceny zaś wycięte z tektury sylwetki "Jaśniepanienki", w zależności od zmian w fabule, zmieniające...głowy.
Wszystko to powoduje, że w spektaklu jak w tyglu mieszają się ze sobą groza, tajemniczość i niezwykłość, bohaterowie też wyznają różne poglądy na temat duchowości i racjonalności w życiu, ale egzystencjalnej warstwy w spektaklu nie ma co przeceniać. Lepiej "Jaśniepanienka" wypada w pojedynczych scenach, niż jako całość. Lepiej zapamiętuje się klimat przedstawienia, poszczególne aktorskie występy niż ogólne przesłanie, które, jeśli jest, schodzi na plan dalszy.
Co ważne - mamy w "Jaśniepanience" teatr w teatrze. A wręcz teatr przedmiotu. Kozacy opowiadają sobie leniwie historie - a to o szeptusze, a to o psiarze, którzy sczezł od rzuconego uroku. I nagle ni stąd, ni zowąd powstaje całe miniprzedstawienie. W ruch idzie to, co na stole: łyżka, kubek, kawałek szmatki. Aktorzy skupiają się obok siebie, animują przedmioty i tak snuje się historia, króciutka, malutka, czasem groźna, czasem zabawna, towarzystwo przy stole się nakręca...
Niby szczegół. Ale diabeł, jak wiadomo, tkwi w szczególe.