Nieokreślona przestrzeń, nieokreślony czas, przygważdżająca apatia, i mistrzowskie dialogi. Na pozór o niczym, a pełne emocji. "Końcówka" Becketta w Białostockim Teatrze Lalek działa jak psychologiczny thriller, choć fabuły w sumie brak. Jak to możliwe?
Możliwe. Tak czasem bywa, gdy w jedno scala się kilka kwestii: świetny tekst, mocne postaci, żelazna reżyserska ręka, wymowne scenograficzne tło. Taki zestaw pozwala łączyć sprzeczności. A sprzeczności w białostockiej inscenizacji w reż. Bogdana Michalika jest więcej. Bo czy spektakl, który momentami usypia, może jednocześnie wciągać i intrygować? Czy spektakl, pozbawiony muzyki w tradycyjnym rozumieniu tego słowa, może wydawać się niezwykle muzyczny?
Owszem. Jest coś hipnotycznego w pełnych absurdu dialogach Becketta, jest coś hipnotycznego i mantrowego w sposobie ich przekazania. Powracające motywy, ożywianie się aktorów i zapadanie w sobie, szuranie kroków, takie, a nie inne wypowiadanie słów - wszystko to tworzy bardzo precyzyjnie melodię spektaklu.
To oczywiście casus Becketta, który swoje dramaty genialnie konstruował niemal jak utwory muzyczne. Ale wydobyć tę melodię, uwypuklić harmonijność, wbić w uszy widzów, bez nachalnych zabiegów - to już wyższa szkoła inscenizacyjnej jazdy. I tę w spektaklu BTL odnajdziemy.
Może chciałoby się jeszcze w tragikomicznej wizji Becketta w białostockiej wersji odnaleźć choć odrobinę więcej tej drugiej - komicznej warstwy, która współtworzy dramaty irlandzkiego mistrza na równi z klimatem skrajnego pesymizmu. Ale może też tak naprawdę nie ma się z czego śmiać, nawet jeśli to śmiech ze ściskiem w gardle.
To ważne, że po wielu latach w Białymstoku znów możemy usłyszeć na scenie tekst Becketta (co ciekawe - na scenie lalkowej). Tekst "zrobiony" interesująco i na czasie. Żyjąc w świecie rozpadu i bezsensu, zmierzając do "końcówki", warto może jednak pochylić się nad chwilą i ją docenić? W spektaklu tworzonym przez dwa zadziwiające, i różnie postrzegające świat duety, wybrzmiewa to, mimo pesymistycznego tonu, nawet całkiem wyraźnie.
Godzina ta sama
Oto duet pierwszy: Hamm i Clove. Pierwszy ociemniały i na wózku, drugi krążący wokół, podległy i zahukany. Szybko staje się jasne, że ich relacja, choć skomplikowana, to relacja atakującego i ofiary. Hamm (Artur Dwulit), choć zależny od Clove'a (Ryszard Doliński), ciągle ma nad nim władzę. Ich dialogi to swoisty pojedynek: pierwszy agresywnie bombarduje drugiego pogardą, drugi broni się, choć raczej poprzestaje głównie na zgryźliwości. Mnóstwo tu obopólnego skrywanego żalu, niespełnienia i zgorzknienia, świetnie wygranego przez aktorów. Ale przede wszystkim to koncertowy zapis ogromnej samotności. Tak wyraźny w scenie:
Hamm: - Dlaczego ty przy mnie jesteś?
Clove: - A dlaczego ty mnie trzymasz? Nie mam gdzie pójść.
Hamm: - bo nie mam kogo innego.
Dwóch skazanych na siebie ludzi, jeden nie jest w stanie istnieć bez drugiego, jeden drugiego trzyma się desperacko i łapczywie, choć stara się tego nie okazać. I te rozmowy byle zabić czas, byle nie słyszeć ciszy, na pozór o niczym. A jednak o czymś. Czasem doprowadzane na skraj absurdu, a czasem zadziwiające celną obserwacją. Doliński gra Clove'a na wyciszonej nucie, mówi i porusza się wolno, choć to spokój jest pozorny (znakomita dramatyczna rola Dolińskiego, zagrana półcieniami).
Dwulit, unieruchomiony na wózku, stwarza Hamma w nerwowej tonacji i pewnej histerycznej manierze, ale w tej manierze jest metoda, Hamm to w końcu postać pełna emocjonalnych niuansów i mieszanka wybuchowa. Czasem zachowuje się jak psychiczny przemocowiec, a czasem jak rozkapryszone dziecko. Czasem widać w nim nieco światła, gdy ożywia się, słysząc szum morza; gdy wpada w nostalgiczne nuty; gdy głaszcze psa; gdy ma lepszy dzień i chce mu się żyć; gdy zaciera ręce, pytając o godzinę, choć ta jest "ta sama co zwykle", ale przecież "coś się dzieje, coś posuwa się do przodu"; gdy dopadają go marzenia, wspomnienia: "pogoniłbym po lesie, popatrzył, pochędożył"; Ale za chwilę już czarny ton przejmuje władzę, już rzeczywistość skrzeczy, już trzeba się na Clovie wyżyć, coś za blisko jest, za daleko, za bardzo z boku, wszystko jest nie tak.
Z jednej strony Clove i Hamm to wyraziste postaci, funkcjonujące tu i teraz, z drugiej strony trochę wzięte w nawias, niczym figury, alegorie pewnych postaw. Choć umiejscowieni w bezczasie, w jakimś domu, w którym czasem przez otwarte okna słychać szum morza, czytać ich można na rozmaite sposoby. Choćby relacji, bez względu na płeć, w których rutyna, apatia, niespełnienie, wzajemne zależności, czas, życie, nieuchronność kresu - okazały się niszczycielskie.
Starcy w śmietniku
Ale może być też inaczej, oto bowiem drugi duet: Nagg i Nell, świetna para staruszków, na sekundę przed wejściem w nicość, zepchnięta na margines, do śmietnika, w którym przycupnęła niczym jakieś żyjątka.
Jest pewien paralelizm w zestawieniu tych czworga, swoiste podobieństwo: tu histeryczny i przerażony jest Nagg (Michał Jarmoszuk), a spokojna i gotowa na finał, a jednocześnie umiejąca się cieszyć z drobiazgów - Nell (Łucja Grzeszczyk). Grają znakomicie, dialogując wolno i niespiesznie, nieco przerysowując swoje postaci, w czym pomaga upiorna stylizacja, jakby wzięta żywcem z gabinetu pobielonych figur woskowych. Ale Grzeszczyk i Jarmoszuk nie kpią ze starości, o braku sił opowiadają z dużą dozą czułości, nadając swoim postaciom głęboko ludzki wymiar. To kolejna sprzeczność białostockiej inscenizacji - groteskowe poprowadzenie postaci staje się nieoczekiwanie nośnikiem człowieczeństwa.
Dodatkowo reżyser do ról stareńkich rodziców Hamma zaprosił dwoje młodszych aktorów niż odtwórca tej roli. Ale w tym zabiegu też jest metoda. Stareńki duet, ledwo się poruszając, a właściwie rozprostowując tylko i zginając palce, ot cały ich ruch - paradoksalnie ma w sobie wyjątkowo dużo życia.
I też - jak wynika z litery oryginału - tych dwoje, choć inaczej niż Clove i Hamm, się uzupełnia. Co Nagg pomarudzi, to Nell rozładuje radością z drobiazgu i żartem. Ucząc, by docenić każdą sekundę życia.
Na skraju rozpadu
Jest jeszcze piąty bohater spektaklu - scenografia Pavla Hubicki, znakomitego czeskiego scenografa z białostockimi lalkarzami pracującego od lat. Tylna część sceny jest niczym pobojowisko: popalone obrazy, porwane płachty, zniszczone drzwi, przewrócone manekiny, olbrzymia głowa - rzeźba z rozsypującym się oczodołem. To sugestywny portret świata rozpadu, przemijania, tak wyraźnego w dramacie Becketta. Zniszczone przedmioty są jak okruchy wspomnień, kiedyś ważne, dziś już nieważne, tak samo na krawędzi rozpadu są też kostiumy Hamma i Clove'a. Ten ostatni próbuje coś przestawić, przesunąć, uporządkować, precyzyjnie wymierzając kroki, ale w końcu odpuszcza, jakby zakładając, że sam zamysł jakiegokolwiek ruchu skazany jest na porażkę. Bo przecież na końcu jest i tak tylko nicość.
Ale to już od nas zależy, który wariant spojrzenia - na to, co wokół, jak wypełnimy czas między początkiem a końcem - przyjmiemy jako sobie najbliższy.
Na finał spektaklu jeszcze niespodzianka, animacyjny cymesik. Reżyser do "Końcówki" dołączył "Akt bez słów" Becketta, który napisał go jako pantomimę o mężczyźnie, próbującym na pustyni sięgnąć po butelkę z wodą zawieszoną na sznurku. W białostockim spektaklu, bohaterem staje się maleńka laleczka, której coś co chwila pomaga, i przeszkadza w sięgnięciu po wodę. Z wielką delikatnością animowany przez Łucję Grzeszczyk "Akt" (konsultacje Lesław Piecka) staje się wielką metaforą życia, przez które przedzieramy się, próbując coś zdobyć. Piękna, ale i smutna egzystencjalna scena. O nieustannym próbowaniu, co samo w sobie jest wartością, i oczywistym finale.
Zanim jednak do niego dotrzemy - żyjmy.