Jeśli któregoś dnia zobaczycie zrelaksowanego szczura ludzkiego wzrostu toczącego szpulkę albo psy w hawajskich koszulach - niekoniecznie musi to oznaczać coś strasznego. Po prostu świat na chwilę wypadł z torów. Pytanie, co z tym da się zrobić
Jedni by spanikowali, inni uznali, że zwariowali, ktoś usiadłby i zaczął płakać. A ktoś inny w sytuacji dekonstrukcji świata zacząłby działać. Coś takiego właśnie przydarzyło się Koralinie, rezolutnej dziewczynce, bohaterce książki Neila Gaimana i spektaklu na niej opartego, który kończy właśnie sezon w Białostockim Teatrze Lalek. Surrealistyczna bajka - w sumie jak bajka; historii o przeniesieniu się do alternatywnego świata było już wiele. A jednak "Koralina" w reż. Włodzimierza Fełenczaka przemyca parę ważnych informacji, które powinny być wdrukowywane w umysł dziecięcia od najwcześniejszych lat. Oto dziewczynka przekracza magiczne drzwi i trafia do innego świata, który okazuje się być karykaturą ukrytych pragnień, niebezpieczną pułapką, pełną dziwnych stworów i lęków.
Dzieją się dziwne rzeczy, rodzice znikają, córka szuka ich desperacko, boi się, nie rozumie, ale cały czas próbuje racjonalizować rzeczywistość: "Kiedy się boisz, ale mimo wszystko coś robisz, to już dużo, bo to i tak wymaga odwagi". No właśnie. Gdy ze sceny mówi to dzieciom na widowni dziewczynka, ciekawska, wściubiająca nos gdzie się tylko da, ich koleżanka właściwie, która sama zaczyna się bać - brzmi to wiarygodnie. Jest duża szansa, że dziecięca publiczność to zapamięta, szczególnie ta część, której rodzice tego typu rad jeszcze nie dali, nie zdążyli, pomyśleli, że jeszcze czas. Bo też i "Koralina" to taki przyspieszony kurs dorastania, horror dla dzieci, choć w tej łagodniejszej, pozbawionej przemocy formie. Strachów rozmaitych tu sporo, tyleż samo surrealizmu, który przeinacza całkowicie harmonijny, poukładany świat. Koralina szybko się przekonuje, że skoro z taką determinacją walczyła z nudą, szukała przygód wędrując po wielkim domu i wreszcie przekroczyła drzwi, za którymi świat wywrócił się do góry nogami - musi ponieść konsekwencję swojego wyboru. Czyli się z tym światem zmierzyć, a przy okazji z własnymi lękami. Jej autorefleksja na temat nadmiaru, pod koniec spektaklu, jest bezcenna: "Jak można dostawać wszystko, o czym się tylko zamarzy?".
"Koralina" w BTL to wartościowa produkcja, niestety tylko rozwłóczona zbytnio w czasie. Podzielenie spektaklu na dwie części rozbija dziecięcą publiczność, niepotrzebnie wyrywa ją z magicznego świata, już i tak przecież zdekonstruowanego. A opanować taki rozkrzyczany, wracający z przerwy tłum to nie lada logistyczne zadanie dla opiekunek.
Inny minus: Sporo w spektaklu niejasności - nie wiadomo tak naprawdę, kiedy i dlaczego Koralina przenosi się w przestrzeni albo też kiedy z niej wraca. Ten brak precyzji wprowadza jeszcze większy chaos do spektaklu, który i tak wystarczająco opowiada o dekonstrukcji świata. Choć z drugiej strony - przedstawienie jest tak zbudowane, że nieustannie przenikają się w nim dwa światy. Realny świat ciotek i popołudniowej herbaty. Irracjonalny świat szczurów wielkości człowieka, toczących pogodnie po scenie jabłko, czy kościotrupów wyłażących spod schodów. Beztroskiego podskakiwania w deszczu w ramach walki z nudą i rzeczywistej walki z demoniczną kobietą z guzikami zamiast oczu, która w alternatywnym świecie podaje się za matkę Koraliny, a w rzeczywistości jest wampirem energetycznym.
Wszystko to pokazane jest w spektaklu w ciekawy sposób, pobudzający wyobraźnię widzów (scenografia: Joanna Braun). W sumie niewiele na scenie sprzętów, ale wystarczy odpowiednio ustawione światło i scena zamienia się w wielopłaszczyznowy dom, pełen tajemniczych zakamarków. Aktorzy grają w żywym planie, animują lalki - i czynią to w taki sposób, że obok obrazów realnych, jest w spektaklu podskórny świat, niewidoczny gołym okiem (ruch sceniczny - Andrzej Komorowski). Mysi zastęp jakby zawieszony w próżni, fruwające dusze, spadające znienacka pająki, szumy, szelesty, odmykające się drzwiczki. Na tym też polega urok spektaklu - tworzenie teatralnej iluzji na oczach widza, czarowanie światłem. W przypadku spektaklu, który na wskroś jest surrealistyczny, ma to szczególne znaczenie. Dzieci mogą się czasem wiercić na krzesłach z lekką obawą, ale to obawa do opanowania.
Jasną postacią spektaklu jest Łucja Grzeszczyk, młoda aktorka wcielająca się w postać Koraliny. Dziecięca, naturalna, zaczepna, ciekawska. Gra świetnie, jest w niej lekkość i zero fałszu, jak to się czasem zdarza, gdy w dziecięcą postać wciela się osoba dorosła. Łucja Grzeszczyk jest dorosła, ale gdy jest Koraliną - jest dziewczynką. Dodajmy: świetną dziewczynką: mającą w sobie cechy najlepszych literackich bohaterek dziecięcych: odwagę i fantazję Pippi Langstrump, mądrość Sierotki Marysi, ciekawość Alicji w Krainie Czarów.
Humoru spektaklowi przydają postaci dwóch ciotek (Eliza Krasicka, Sylwia Janowicz-Dobrowolska), dawnych aktorek szekspirowskich. Zabawne starsze panie taszczą siaty, gonią niesfornego pieska, drobią nóżkami - i wspominają:... ach te czasy, gdy były Ofeliami... To mrugnięcie okiem do starszych widzów - rzeczywiście, chyba nic nie jest wieczne, ideał sięga bruku, a największy patos z czasem zamienia się w śmiech.
Na szczęście w przypadku lęków to też działa: gdy je oswoimy i zracjonalizujemy - staną się mniejsze i już niegroźne. Tak jak niesympatyczne szczury z "Koraliny" - które z paskudnych zamienią się w finale w świetny band. Na koniec grają tak (muzyka Czesław Wrzos), że nogi rwą się do tańca.