Notowania ma niskie, jest nijaki, schodzi na dalszy plan. Główna postać dramatu Słowackiego w spektaklu okazuje się być najmniej ważna. Można tak postąpić z bohaterem romantycznym? Można, a jakże, efekt jest ciekawy, ożywczy wręcz. Aktorzy rozprawiają się z Kordianem, nie szczędząc mu krytyki.
Spada na niego grad ciosów już w pierwszych sekundach spektaklu. Pomniejszone o połowę postaci, niczym marionetki: laleczka i jej towarzysz (aktorzy podskakujący na kolanach, do których przyczepione mają buciki) okładają pięściami ciało leżące na ziemi. Ciało to Kordian (Bartosz Budny), bezwolny i galaretowaty - taki będzie przez cały spektakl. Pierwsza scena jest symboliczna, naszego bohatera boksować mogą jego własne demony - zgodnie z literą tekstu, wszak „z nieba spadł deszcz szatanów” Tak naprawdę to jednak zapowiedź interpretacji Agnieszki Baranowskiej, która ograniczając cały sztafaż polityczny dramatu, obrała kierunek zgoła inny i postanowiła się skupić na relacjach międzyludzkich, w tekście Słowackiego zepchniętych na dalszy plan. Demony demonami, jednak w spektaklu Kordianowi pięknym za nadobne odpłacają przede wszystkim kobiety, z którymi związki zaprzepaszczał, goniąc za ideą. A że z ideą („ja to morderca carów, zbawca świata”) też niespecjalnie wyszło, to i cóż, nie da się ukryć, że w BTL-u nasz romantyk wypada nieszczególnie. Nieudacznik z niego, pierdoła, czego się nie dotknie, nie bardzo mu wychodzi.
To, co u Słowackiego potraktowane z powagą, niekiedy z patosem - w białostockim spektaklu podszyte jest kpiną, ironią, a niekiedy wręcz szyderstwem. Nawet moment, w którym Kordian próbuje popełnić samobójstwo, odarty jest z powagi i nabiera cech groteski. Co przytknie pistolet do głowy, to albo broń się omsknie, albo coś rozproszy jego uwagę (zabawna scena, rozegrana między dwojgiem aktorów bardzo ciekawym, powtarzalnym gestem, w którym pistolet i książka stają się na swój sposób lalką).
Kordian dużo mówi, za słowami nie idą czyny, to słaby człowiek - zdaje się mówić spektakl. Jest przezroczysty, trochę marionetkowy, jakby funkcjonujący poza rzeczywistością. Taka koncepcja postaci wcale nie rozmija się z interpretacją Słowackiego. Kordian, choć w centrum dramatu, zawsze był gdzieś obok, nierozumiany, wsłuchany w siebie. Reżyserka jednak idzie dalej i eksponuje bladość, papierowość, nieudacznictwo tej postaci. Rozlicza go z relacji z kobietami i z pustosłowia.
Nie odnosimy jednak wrażenia, że deprecjacja Kordiana wykazywana jest na siłę. Opowiadanie o nim to trochę czytanie między wierszami, zaglądanie pod podszewkę dramatu, wydawałoby się przerabianego wzdłuż i wszerz, a jednak ciągle otwierającego nowe pola interpretacji. Dziś romantyczne dramaty przez większość widzów odbierane są jako anachroniczne dziwadła. Tym bardziej więc chwalić trzeba próby sięgnięcia po teksty wieszczów, bo to działania ryzykowne. Zespół Kordiana z tej próby wychodzi zwycięsko i oferuje przedstawienie pełne świeżości, młodzieńczej pasji i dystansu, przewietrzające nieco myślenie o romantycznej literaturze. Co ważne, zrobili je ludzie młodzi: czwórka studentów białostockiej Akademii Teatralnej, których rozpierała energia i chęć grania. Agnieszce Baranowskiej (Teatr Sąuad Form) marzył się Kordianjuż od dawna. A że w międzyczasie Białostocki Teatr Lalek postanowił wprowadzić nurt „Debiuty" - zaproponował młodym swoją scenę.
Korzystają wszyscy, a przede wszystkim widzowie. To wariacja (co sugeruje już sam tytuł Kordian. Reinterpretacja), w której wydarzenia polityczne potraktowane są teatralnym skrótem, ale język dramatu - z wielkim szacunkiem. Aktorzy mówią pięknie, bez emfazy, ze wspaniałą dykcją. Odnajdują się w tym języku; ani ich on nie przytłacza, ani nas, widzów. Wprowadzają publiczność w świat teatralny naturalnie, w czym pomaga też prosta scenografia Kamili Grzybowskiej-Sosnowskiej.
Na scenie, na dwóch rusztowaniach, zawieszone są kotary, które odpowiednio przesuwane zamieniają się w dwa czerwone pokoiki. Bohaterowie krążą między nimi, przesuwają materię, tworzą nowe przestrzenie, a wszystko czynią tak, jakby przebiegali między poszczególnymi aktami. To nadaje spektaklowi pewien nerwowy, ale wyrazisty rytm, ciekawie podkreślany też przez muzykę.
Konkretnych wydarzeń nie jest wiele - młodzieńcza miłość, spotkanie z Laurą, z Violettą, odwiedziny w Watykanie, próba improwizacji, konspiracja, warta na zamku. W gruncie rzeczy to tylko szkice, ułamki pełnych scen. Ale też nie czuje się ich braku - spektakl to raczej rzecz o prześlizgiwaniu się między nimi głównego bohatera i atakowaniu go przez myśli, demony, postaci, kolejnych bohaterów. Kordian zdaje się schodzić na dalszy plan, co jest wyraźne w konstrukcji całego widowiska, zaś poboczne postaci częstokroć stają się ważniejsze od niego i bardziej wyraziste.
A trochę tych postaci jest. Z ich wykreowaniem znakomicie radzi sobie trójka aktorów, co rusz zmieniając kostiumy i nakładając maski. To blond piękność z pejczem i w spodniach do jazdy konnej - Szatan? Laura? Bóg? (ciekawa Natalia Sakowicz), mająca obok siebie karły, kobietę i mężczyznę, podskakujące jak marionetki (Anna Przygoda i Remigiusz Kriese). Cała trójka potrafi się przeistaczać w kolejną postać, kolejną myśl, kolejną udrękę Kordiana.
Siłą przedstawienia jest jego prostota i asceza. Najważniejsze są gest, słowo, mina. Sporo tu teatru formy, którą aktorzy się bawią. Czasem wystarczy im cylinder, maska, krzesło, by wykreować nową przestrzeń i nową postać. Odchylają połę wielkiej marynarki, a oczom widzów ukazują się maska i dłonie z gliny kolejnego bohatera, którego noszą w sobie (na sobie?). Czasem wprowadzają na scenę kostiumową konstrukcję - drabinę z przyczepionymi do szczebli maskami i ubraniami, którą zarzucają Kordianowi na szyję i oto nasz bohater znów ma okazję powalczyć z własnymi imaginacjami, oplątującymi go z przodu i z tyłu. Czasem lalką staje się sam aktor. Pomniejszona klęcząca postać kobieca w skróconej sukience i z bucikami na kolanach przypomina nakręcaną lalkę właśnie. Inny aktor, nosząc na sobie lalkowy tułów, wygląda jakby był z nim zrośnięty. A jeszcze inny uwięziony jest w nieruchomym kostiumie, niczym w gipsowym odlewie.
Jest to zresztą punktem wyjścia do zapadającej w pamięć sceny, w której Kordian prosi o pomoc papieża. Głowa Kościoła jest prawdziwą Głową: nieruchoma twarz w mitrze, nieproporcjonalnie długa aż do ziemi szata, groteskowy uśmieszek... Wielka marioneta: macha dłonią, kiwa głową, podnieca się własną niezwykłością, powtarza puste gesty i słowa: „Niech się Polaki modlą, niech słuchają cara...”. Świetna scena, znakomita Natalia Sakowicz.
Sporo jest w tym przedstawieniu ciekawych scen. Niektóre budują z pozoru drobne gesty, jak choćby przestępowanie z nogi na nogę bohatera przypominającego transwestytę (Remigiusz Kriese). Albo podskakiwanie na kolanach kobiety-laleczki (Anna Przygoda) w takt muzycznego lejtmotywu (Miłosz Bembinow), mającego nerwowy, nieco filmowy rytm, ale pasujący do ironicznej konwencji spektaklu.
W finale reflektor kieruje światło nie na aktorów, a na publiczność. Kordian mruczy coś do siebie: o Polsce, Winkelriedzie narodów, zabijaniu carów... Jedna z postaci zwraca się do niego obcesowo: „Oto Polska! Działaj!”.
Co z tym Kordian zrobi? Nie wiemy. Spektakl urywa się tak jak i utwór Słowackiego. I choć mówi o rzeczywistości sprzed ponad 150 lat, jest to jakiś znak dla nas, współczesnych. Pustosłowie jest passé.