Nad stołem portret ślubny, a przy nim oni. On jej nie zauważa, Ona ma już dość, chce odejść. I za chwilę mu o tym powie. Wiwisekcję życia pewnej nieszczęśliwej pary w spektaklu "Krzywa wieża" przeprowadza Białostocki Teatr Lalek. Wnioski? Bardzo smutne. Ale jak mawiają klasycy - nadzieja ponoć umiera ostatnia.
"Krzywa wieża" to sztuka jednej z najwybitniejszych rosyjskich dramatopisarek, Nadieżdy Ptuszkiny (w przekładzie Julity Grodek). Małżeństwo z długoletnim stażem osadzone jest w rzeczywistości rosyjskiej, ale poza niektórymi słowami typu "dacza" nie ma w spektaklu nawet cienia rodzajowości - ich dom to przestrzeń umowna. Wszystko to mogłoby się zdarzyć (i zdarza się nieustannie) wszędzie: na blokowisku w Tarchominie czy na Śląsku, gdziekolwiek w krajach bloku wschodniego, a właściwie i dalej. I właśnie ów uniwersalizm, zmysł obserwacyjny, słuch językowy, humor, skupienie się na tym, co dzieje się między dwojgiem ludzi, jest najbardziej istotne w sztuce rosyjskiej autorki. Dwójka sprawnych aktorów - a takimi są dość dawno niewidziani na scenie w nowych spektaklach Andrzej Beya-Zaborski i Maria Jolanta Rogowska - swoimi kreacjami te postaci jeszcze uwiarygodniają.
To drugi w ostatnim czasie (po "After Play") kameralny, rozpisany ledwie na dwie osoby spektakl w repertuarze BTL. Gdy zagrany jest tak po prostu, zwyczajnie, bez udziwnień, za to z absolutnym zaangażowaniem - nie trzeba niczego więcej. Bo też i najważniejsze są tu emocje, zapis burzliwej relacji między mężczyzną a kobietą - czy jest nią absolutna pustka, czy też jeszcze krucha więź.
Idź, kiedy wrócisz?
W "Krzywej wieży" - właśnie takim emocjonalnym spektaklu, zbudowanym na dialogu i paru gestach, bez zbędnych ozdobników - dostajemy małżeński staż w pigułce i końcowej fazie: żal, wypominanie, poczucie braku, wściekłość, choć zadumanie się nad dobrymi chwilami też się zdarza.
Na pierwszy rzut oka sprawa jest jasna. On - podtatusiały, oklapnięty, bamboszowy osobnik płci męskiej, który nie zauważa własnej żony, nie zwraca na nią uwagi, bo telewizor jest ciekawszy, a żona przecież zawsze gdzieś tam jest, na posterunku, jak przydeptane kapcie (zresztą w pewnym momencie kobietę, z którą spędził życie - do nich porównuje; same zaś kapcie - na stopach, zdejmowane, odkładane, pod stołem - prezentują się tu bardzo wymownie).
Ona - kobieta wyciszona, wycofana, zniechęcona, której brak zainteresowania ze strony męża w końcu "nadojadł", która "uciekała w książki przed jego niekochaniem", i która postanowiła odnaleźć siebie dawną: marzącą o podróżach i tak dalej. Oznajmia więc, że odchodzi, wyjeżdża zobaczyć krzywą wieżę w Pizie, a tak w ogóle to ma już też ją z kim oglądać.
On początkowo nie rozumie, rzuca machinalnie, gapiąc się w telewizor: "idź, kiedy wrócisz?". Ale kiedy już pojmie, co znaczy "odchodzę" - rozumie jeszcze mniej. Bo niby dlaczego? Chodzi o te 300 gramów wódki? Co z ziemniakami, które trzeba posadzić na działce? I się zaczyna. On się miota, wścieka, wyzywa, histeryzuje, przechodzi z tonu groźnego w melodramatyczny. Ona jest spokojna, apatyczna i smutna. Widać, że nie jest łatwo jej podjąć taką decyzję. Mimo że lista grzechów i grzeszków męża jest spora, oj spora.
Spektakl jak matrioszka
Ale też twórcy spektaklu nie popadli w stereotyp i nie poszli wygodnym tropem. Mimo pozornych oczywistości - nic nie jest w spektaklu jednoznaczne, przypomina trochę matrioszkę - zdejmowanie kolejnych warstw odsłania kolejne nowinki. Nieporadny w sumie mąż w złości odsłania się jak dziecko i nawet w chwili rozstania funduje niechcący żonie kolejne rewelacje. Zaskoczona jest i ona, zaskoczeni są też i widzowie, postać męża bowiem również nie jest taka, jaka się na początku wydawała. Tak naprawdę na scenie mamy dwoje nieszczęśliwych ludzi, którym życie nie użyło się tak, jak oczekiwali.
Paradoksalnie w półtoragodzinnej porcji wzajemnego wypominania zmieściło się też sporo humoru (wynikającego i z tekstu sztuki, i talentów komicznych obojga aktorów). Paradoksalnie też chwila rozstania okazała się chwilą, w której dwoje bohaterów wreszcie zaczęło ze sobą rozmawiać. I mimo wszystko, nieoczekiwanie, umiało wykrzesać wobec siebie - po rozmaitych inwektywach i krzykach - również nieco czułości. Czy to w dwóch-trzech słowach, czy w prozaicznym geście podawania ogórka lub strzepnięciu nieistniejącego pyłku. Aktorzy nie szarżują, są bardzo naturalni, grają miną, gestem (Beya-Zaborski ugniatający rąbek koszuli, Rogowska - poprawiająca wdzięcznym gestem spadające okulary). W ostatniej scenie patrzą na siebie w milczeniu.
Gorzki portret dwojga ludzi, z niełatwymi charakterami, przywarami, brakami. I bardzo ludzki.