Takiego spektaklu jeszcze na scenie Białostockiego Teatru Lalek nie było. Mowa o musicalu-horrorze "Little shop of horrors". Zachwycającą realizację wyreżyserował pochodzący z Niemiec Michael Vogel.
Musical, makabreska, pastisz
Spektakl "Little shop of horrors" ma urok musicalowych produkcji, jednocześnie sporą dozę scenicznej makabreski, a wszystko to jest podlane pastiszowym sosem. Aktorzy śpiewają, tańczą i grają po kilka postaci. Zachwycają zarówno solo, jak i w scenach zbiorowych, które wymagają od nich ogromnej precyzji.
Musical postanowił zrealizować Michael Vogel. Zrobił to oczywiście w swoim stylu. On także odpowiada za przestrzeń sceniczną i lalki - jedyne w swoim rodzaju zaskakujące formy. Od małych, niepozornych, po całe plastyczne rozwiązania. Dla białostockich miłośników teatru Vogel nie jest postacią anonimową. Tworzony przez niego Figurentheater Wilde&Vogel zrealizował z Grupą Coincidentia kilka spektakli, m.in. "Faza REM Phase" oraz "Krabat". Tym razem Michael Vogel zdecydował się wyreżyserować produkcję w zawodowym teatrze.
- Ten spektakl był wyzwaniem i takim rodzajem rozrywki, jakiej do tej pory w repertuarze BTL-u nie było - mówił Jacek Malinowski, dyrektor Białostockiego Teatru Lalek. - Z konwencją stricte musicalową mamy bowiem w BTL-u po raz pierwszy do czynienia. Ten musical powstawał w Ameryce epoki "dzieci kwiatów", w erze antywojennej, kiedy zastanawiano się, jak rodzi się zło. Myślę, że wybór tego tytułu przez Michaela Vogla nie był przypadkowy. Każdy z nas może zgodzić się na małe zło, które potem się rozrasta.
Dentysta-sadysta i Audrey 2 w akcji
Akcja "Little shop of horrors" rozgrywa się w złej dzielnicy. Jest ponuro, pada deszcz, nic nie nastraja optymistycznie. Pewnego dnia skromny właściciel kwiaciarni Seymour kupuje na chińskim bazarze dziwną roślinę, odmianę rosiczki. Na cześć wybranki swojego serca nazywa ją Audrey 2. Sytuacja jednak zaczyna się powoli wymykać spod kontroli, kiedy okazuje się, że roślina do życia potrzebuje... ludzkiej krwi. Im jest większa, tym zapotrzebowanie na krew ma większe. Życie Seymoura zmienia się nie do poznania - z dnia na dzień staje się sławny, znany, podziwiany, zdobywa wybrankę swego serca - ale czy za to wszystko nie przyjdzie mu słono zapłacić? W międzyczasie ginie dentysta-sadysta. Sam do pacjentów podchodził z siekierą i wiertarką, więc skończy pozbawiony palców, kończyn, a nawet głowy. Czego nie robi się dla krwiożerczej rośliny.
Widzowie otrzymują prawdziwą rozrywkę w stylu filmów klasy B. Wszak musical z tekstem i piosenkami Howarda Ashmana oraz muzyką Alana Menkena z 1982 roku, według którego zrealizowano białostocki spektakl, powstał na podstawie produkcji o ponad 20 lat wcześniejszej. Wyreżyserował ją Roger Corman, nazywany królem niskobudżetowych filmów. "Little shop of horrors" doczekało się także filmowego remake'u zatytułowanego "Krwiożercza roślina".
Roślina jest nienasycona
Prym na scenie wiedzie Błażej Piotrowski, który gra rolę Seymoura. Daje popis swoich szerokich teatralnych możliwości. Już we wcześniejszych spektaklach, choćby "Słomkowy kapelusz" czy "Texas Jim", udowodnił, że w stylistyce musicalowej czuje się jak ryba w wodzie. W "Little shop of horrors" jeszcze rozwinął skrzydła. Można odnieść wrażenie, że nie gra na 100, ale na 200 procent. Każde jego musicalowe wykonanie zachwyca. Widać, że ta konwencja mu służy. Ponadto świetny warsztat pozwala mu na zabawę musicalowym gatunkiem. Pastiszowy zestaw min i gestów, jaki tutaj prezentuje, jest naprawdę imponujący. Piotrowski udowadnia, że hollywoodzką produkcję można pokazać w inny, oryginalny sposób. Nie można tylko przekroczyć granicy. Ta sztuka się udała. Brawo.
Trzy aktorki nie pozostają za Błażejem Piotrowskim w tyle. Magdalena Dąbrowska wciela się w rolę uległej Audrey, która marzy o "małym domku". Jej akompaniament na klawiszu jest dodatkowym elementem do granej na żywo przez zespół muzyki. Z kolei Kamila Wróbel-Malec z precyzją animuje morderczą roślinę.
Jak tłumaczy, lalki w tym spektaklu są bardzo ciekawe i w oryginalny sposób użyte.
- Jeżeli ktoś nie jest przekonany do spektakli lalkowych albo myśli, że to będzie bajka, w której widać wyłącznie lalki a nie aktora, to koniecznie powinien zobaczyć to przedstawienie - mówi aktorka.
Wreszcie Łucja Grzeszczyk, która potrafi być zarówno Lady Makbet, jak i Dantonem, a nawet Reksiem, także tym po zderzeniu z tirem.
To aktorki tworzą imponujących rozmiarów konstrukcję, wykorzystując do tego dentystyczny fotel. Niepozorna na początku roślina budzi prawdziwe przerażenie. Niemała w tym też zasługa Ryszarda Dolińskiego, który użycza głosu krwiożerczej roślinie. Gdy dodamy do tego pogłos, zyskujemy klimat jak w horrorze.
Muzyka na żywo i spadające tulipany
Wielkim atutem przedstawienia jest muzyka wykonywana na żywo. Grają ją Bogusław Kasperuk, Jakub Kwaśniewski i Bartosz Kwaśniewski - czyli trzy czwarte nieistniejącego zespołu Zero-85 - wspomagani przez Krzysztofa Bitdorfa na trąbce. Jest musicalowo, ale momentami też jazzowo i rockowo. Między aktorami i muzykami dochodzi do interakcji - pracują jak jeden organizm, ale oddziałują na siebie.
Trzeba też zwrócić uwagę na przekład tekstu i piosenek autorstwa Katarzyny Siergiej. Aktorce udała się duża sztuka - zachowanie wymowy oryginału, a jednocześnie dodanie polskich smaczków, w stylu choćby Reksia.
Piorunujące wrażenie robią niektóre sceniczne rozwiązania, np. spadające z sufitu tulipany, które jak rzutki wbijają się w podłogę czy wreszcie dmuchane formy w finale spektaklu, które jak macki oplotą widzów. Przecież od krwiożerczej rośliny ciężko się uwolnić.
Ten spektakl to prawdziwe wydarzenie. Można się cieszyć, że w Białymstoku powstają takie produkcje. W związku z dużym zainteresowaniem przedstawieniem BTL wprowadził dodatkowe pokazy. Zaplanowano je w piątek (21.12) o godz. 19.00 i w sobotę (22.12) o godz. 17.00. Spektakl trwa 100 minut. Kolejna okazja, by zobaczyć "Little shop of horrors" nadarzy się w styczniu 2019 roku.