Wyobrażacie sobie "kolebiącą rozlewność usposobienia zbója"? Raczej trudno. Ale nie po wizycie u lalkarzy. Ta ekipa, bez scenografii, potrafi zagrać nie tylko rozlewność - ale i zmurszały dwór, czy pożeranie serc. Przy okazji jeszcze nic nie tracąc z Gombrowicza.
Najnowszy spektakl w Białostockim Teatrze Lalek to niewiarygodna hybryda: sztuka w sztuce, komiczny przekładaniec - autorskich tekstów współczesnych i tych z opowiadania "Szczur" Gombrowicza.
Mamy więc opowiadanie Gombrowicza - "Szczur" - napisane z właściwą autorowi prześmiewczą nutą, kpiącą z wszystkiego co w polskości napuszone, egzaltowane, nadęte. Bohater "Szczura": zbój Huligan, osobnik- zacytujmy Gombrowicza -wykazujący się "specyficzną masywnością i szerokością natury - rozległością duszy - kolebiącą rozlewnością usposobienia. (...) natura szeroka, nie uznająca ciasnych zakamarków i lubiąca popić (...)". Kolejny bohater "Szczura" to sędzia Skorabkowski, sfrustrowany nadmierną rozlewnością okolicy. W końcu decyduje się "zwęzić" Huliganowi szerokość myślenia, łapie go i postanawia odmienić jego naturę.
Tyle Gombrowicz.
Ale obok Gombrowicza na scenie dzieje się coś jeszcze - co tekst sprzed 60 lat uwspółcześnia, dopełnia. To historia o tym, jak pewna XXI-wieczna ekipa teatralna "Szczura" próbuje zmontować, jak przy tym kręci nosem, jak się czasem wczuwa, a jak czasem jej się nie chce, jak się buntuje reżyserowi, a za chwilę nabiera pokory. I jak przy okazji montowany spektakl obnaża łączące aktorów relacje.
I właśnie ów autotematyzm jest w spektaklu "Marsz, marsz Gomb...rowski" najciekawszy - pokazywanie teatralnej podszewki, układu sił, tych wszystkich spojeń, podskórnego scenicznego życia, animozji między aktorami, emocji, które buzują i wyłażą w najmniej spodziewanych momentach... Spektakl żyje własnym życiem - jest jak labirynt, ma swoje poboczne wątki, dygresje, odchodzi od głównej osi (którą jest wszak historia Huligana), rozpełza się na boki. A wszystko to z powodu aktorów, którzy wymykają się reżyserowi - Narratorowi (Wiesław Czołpiński) spod kontroli, improwizują na całego, dają się ponieść natchnieniu... I już nie wiadomo, gdzie kończy się tekst sztuki, a gdzie zaczyna się teraźniejszość.
Taka to już właściwość i uroda tego spektaklu zabawnego i podanego widzom z lekkością i finezją. Cóż tu są za improwizacje i sceny przekomiczne, cóż to za figury zapełniają scenę! Zbój Huligan to rozmamłany osobnik w dresach (świetny Ryszard Doliński). Sędzia Skorabkowski (znakomity Zbigniew Litwińczuk) to jego przeciwieństwo - zawistnik w szlafroku z chytrą miną. Reszta aktorów też nie pozostaje w tyle - czy to mająca aspiracje Maryśka, w której podkochuje się Huligan (Izabela Maria Wilczewska), czy Ksawery, służący sędziego (Artur Dwulit), czy tajemnicza kobieta, dawna gwiazda teatru, która trzyma się z boku, nie zamierzając się bratać z pospólstwem (Sylwia Janowicz -Dobrowolska).
Całe to towarzystwo serwuje szeroki arsenał min i gestów - jak na gombrowiczowski tekst, wyszydzający polskie gęby, miny, upupianie - przystało. Gombrowicz kpi z tych wszystkich polskich słów napuszonych, polskich póz, strachów, obsesji, egzaltacji, z tej naszej nadętej polskości, z tych gęb umęczonych, które sobie przyklejamy. I jak zwykle okazuje się uniwersalny - nadal jesteśmy tacy sami, przyjmujemy pozy, choć już we współczesnym anturażu. Huligan XXI-wieczny ma ciuchy blokersa, Maryśka jest pannicą w legginsach, która nie daje się wtłoczyć w rolę pani Huliganowej i kucharki, bo - jak mówi - tipsy się jej złamią... A Narrator - neurotycznym inteligencikiem, który poszukuje nowego bohatera, wspomagając się pigułkami. Dodajmy jeszcze, że w finale pojawi się jeszcze jedna postać, która nieco w stylu "Misia" Barei może na swój sposób uosabiać polskie przypadłości. Ale to już niespodzianka.
I tylko zaskakuje fakt, że spektakl wyreżyserował Christoph Bochdansky, znakomity lalkarz austriacki (on też stworzył lalki do spektaklu). Twierdzi, że Gombrowicza czyta dopiero od dwóch lat, a "o Polsce w ogóle nie ma pojęcia, ani o polskich cechach". Tymczasem stworzył spektakl - choć z pozycji cudzoziemca - inteligentnie wychwytujący polskie niuanse, żartobliwie puszczający oko do widza, i utrzymujący absurdalny klimat.
By wszystkie te niuanse wyczuć, by spektakl nie ugrzązł w niezamierzonej sztuczności - trzeba dobrych asystentów (Paweł Chomczyk, Laura Słabińska), komitywy z zespołem, dobrego tłumacza. Skądinąd jeszcze przed premierą Bochdansky podkreślał ich rolę i mówił "Gazecie": "chciałem stworzyć system, w ramach którego aktorzy sami mogą wyrazić swój stosunek do polskiej mentalności. Bez ich współpracy przedstawienie nie byłoby takie, jakie jest. To, co widzowie zobaczą na scenie to wypadkowa pomysłów i dygresji moich, jak i całego zespołu".
Jeśli takie sceny jak: w wymyślny sposób usadzanie więźnia po turecku, dyskusje nad rodzajem knebla, czy opracowywanie metody siadania na kulawym stołku powstały wskutek burzy mózgów - to ja poproszę o więcej takich wspólnych eksperymentów.