Zapadniesz się w poduchy, uśmiechniesz od ucha do ucha, roziskrzą ci się oczy. Istnieje ryzyko, że z czarownej krainy nie będziesz chciał wyjść. Tak się kończy odnajdywanie dziecka w sobie.
"Misiaczek" w Białostockim Teatrze Lalek... Świetne 40 minut: kojące, feerycznie kolorowe, łagodne, przenoszące w krainę dzieciństwa bez grama infantylizmu. Spektakl niby dla dzieci, i to tych najmłodszych, albo - jak mawiają twórcy przedstawienia - naj najmłodszych, nawet rocznych, raczkujących, i tych trochę starszych. Ale co tam dzieci! Dorośli! Oni to dopiero czują się dobrze na "Misiaczku"... Nawet ci, którzy starają się nad twarzami panować, szybko przegrywają walkę z własną mimiką i na oblicze wypływa im rozanielony uśmiech. Panowie i panie, tatusiowie i mamy rozsiadają się wśród dzieci po turecku, niektórzy przyjmują pozycję półleżącą nawet, jeszcze chwila i zapadną w sen, ale bynajmniej nie z nudów, co raczej pod wpływem sugestywnego zbiorowego usypiania "Misiaczka". Bo o tym właśnie jest spektakl: o pewnym maleńkim misiu, który nijak nie może zapaść w sen zimowy. Dwójka jego przyjaciół próbuje wszystkiego: kołysanek, liczenia owiec, mleka, miodu... I nic. Do sennej misji wciągnięci są widzowie, za moment oni sami zwabieni miękkością wszystkiego wokół i bajkowego klimatu - polegną. A miś nadal nie śpi...
W spektaklu fabuły w sumie jest tyle co nic. To właściwie zbiór najprostszych rymowanek i króciutkich kołysanek autorstwa Marty Guśniowskiej (ona też napisała "Pana Brzuchatka", sztukę dla najmnodszej widowni, którą BTL zrealizował przed rokiem). Rymowanki wpadają w ucho, znakomicie zsynchronizowane są z muzyką, wyśpiewuje je dwójka aktorów, oni też animują kilka lalek. To wydawałoby się skromny zestaw. Ale jaki - pod wodzą reżysera Wiesława Czołpińskiego - niezwykły potrafi wyczarować nastrój.
Po pierwsze - wspaniała scenografia (autorstwa młodziutkiej litewskiej artystki Gintare Vaivadaite): niewielka sala w całości wyłożona jest miękkimi poduchami, tworzących czarodziejski kolorowy dywan (zaleca się oczywiście wchodzenie bez butów). Z sufitu zwieszają się patchworkowe plecionki - również bajecznie kolorowe, stylizowane na jesienny las. Pod ścianą niewielki podest - tam urzęduje dwójka gospodarzy, usypiających Misiaczka. Sami co i rusz nurkują pod złożone na podeście miękkie kołdry, wyłaniając się spod nich z nową lalką, czy przeistaczając się w nową postać. Tu wszystko jest miękkie, ciepłe, tylko się przytulać. A i dwójka bohaterów od tego klimatu nie odstaje, strój mając dopieszczony w każdym detalu: jak już skarpety - to z grubej włóczki, jak czapka - to też z dzianiny, jak papucie - to puszyste, jak czepek na głowie - to z falbankami, jakby wprost z kart książki "Bajarka opowiada".
Po drugie - muzyka (Piotr K. Klimek): łagodna, nienachalna, ale też figlarna, żartobliwie sięgająca po różne znane motywy muzyczne. Poza aranżacjami są też odgłosy natury produkowane na żywo przez aktorów, używających cymbałków, tub z przesypującym się czymś w środku, dzwoneczków. Wszystko to znakomicie podkreśla nastrój łagodności, ciepła - owej ogólnie pojętej "miękkości", zagarniającej wszystkich.
Po trzecie: ciekawe pomysły inscenizacyjne i znakomita gra aktorów - bo choć fabuły tu niedużo, wcale nie jest tak prosto utrzymać publikę w ryzach i zaciekawić, szczególnie, gdy to często publika ledwie roczna. Artur Dwulit i Sylwia Janowicz-Dobrowolska świetnie sobie z nią radzą, ba, dobrze się też przy tym bawiąc. Jak choćby w scenie z liczeniem owiec, które wyskakują spod robótki na drutach, jakby przed chwilą właśnie zostały wydziergane (tu iluzja teatralna jest naprawdę spora).
Wszystko to powoduje, że dzieciaki wpatrzone są w owe kolorowe "dzianie się" jak w obrazek. Gaworzą swobodnie, pytają rodziców, nurkują między poduchami. Jeden taki roczny pędrak opuścił kolana taty i przywędrował zachwycony pod sam podest.
Naprawdę: nie chce się wychodzić.