"Romeo i Julia" jako spektakl koncert, praktycznie bez słów, za to ze scenami jak z treningu sztuk walki? Czemu nie. A nawet jak najbardziej. Historia szekspirowskich kochanków u lalkarzy jest inna niż wszystkie dotąd w Białymstoku
Aktorzy Białostockiego Teatru Lalek (wspierani przez studentów Akademii Teatralnej do całego arsenału dotychczasowych umiejętności) musieli dodać jeszcze pantomimiczne, do czego zaprzęgła ich rosyjska ekipa pod wodzą reżysera Rusłana Kudaszowa. Niektórzy z mimicznych zmagań wyszli obronną ręką, inni prawie polegli, ale całość i tak wypada bardzo interesująco.
Oto najsłynniejsza historia miłosna dwojga młodych ludzi wywodzących się ze zwaśnionych rodów potraktowana została jak... - no właśnie, jak?
Spektakl "Montecchi i Capuleti" to po trosze koncert rockowy, transowy, renesansowy, biesiadny - muzyka (opracowanie muzyczne - Vladimir Byczkowskij) do spektaklu jest znakomita, różnorodna, ilustracyjna, ale też stanowiąca całkowicie odrębną całość; można by ją wydać jako soundtrack i by się obroniła.
Po trosze to zestaw etiud, studenckich wprawek, z jakimi początkujący aktorzy mierzą się na co dzień (a jednak sprowadzanie spektaklu tylko do ćwiczeń aktorskich byłoby krzywdzące, bo całość jest zwarta, konsekwentna).
Po trosze wreszcie to pantomimiczna opowieść, bo taką musi się stać, jeśli w spektaklu pada ledwie kilka słów, oderwanych, nie tworzących żadnego zdania. To raczej hasła - wykrzyczane wojowniczo, zagrzewające do walki, ale też wypowiedziane lirycznie słowa, pokazujące rodzące się uczucie. W efekcie przedstawienie rozegrane jest gestem, światłem, kontrastem, muzyką, wyrazistą scenografią.
Bo scenografia (Andrej Zaporożskij) to tu także, jak muzyka pełnoprawny bohater spektaklu. Reżyser postawił na kontrast, mocne podkreślenie głębokiej przepaści między zwaśnionymi rodami. Tak jak cały spektakl tworzą nieustanne zmiany nastroju, niczym smagnięcia, zaznaczane mocno, stanowczo, jakby grubymi krechami - tak przekładają się one na scenografię - dość ascetyczną, ale wyrazistą. Scena podzielona jest na kawałki, opasana linkami, narysowana grubymi liniami na podłodze. Podział jest wyraźny - z jednej strony Capuleti, z drugiej - Montecchi, oddzieleni szybkami. Żyją w dwóch odrębnych światach, nie do pogodzenia, jak czerń i biel. W tych symbolicznych murach codzienność toczy się swoim trybem, aż do momentu, gdy dochodzi do zwarcia. Wtedy przedstawiciele rodów wydają groźne okrzyki, napinają mięśnie, syczą, twarze im się zmieniają, a całość zaczyna przypominać scenę z treningu japońskich sztuk walki. To w sumie najsłabsza część spektaklu. O ile pierwszych parę scen poprowadzonych w ten sposób jeszcze jest ciekawych, o tyle później to napinanie się, groźne syki zaczynają już nużyć, całość staje się przekombinowana i groteskowa. Choć z drugiej strony cały spór między rodami, nabrzmiewający przez lata, taki właśnie jest - groteskowy i niestrawny.
W białostockim spektaklu ów dualizm, przejście z normalności i spokoju w krzyk, wojowniczość, nienawiść zaznaczone jest też w sferze kostiumu. Aktorzy ubrani na czarno wsuwają się w sztywne papierowe zbroje, wojenne suknie - co ciekawe, w kolorze białym. Gdy tylko podjeżdża na linie tego typu odzienie - po pewnym czasie już wiadomo: będzie groźnie, krzykliwie i nienawistnie. Ale też, o ile w kolejnych zbiorowych scenach zaczyna to już nużyć, o tyle w indywidualnych prezentacjach owe przejście z czerni w biel i odwrotnie - bywa intrygujące. W jednej z takich wyrazistych, pięknych scen pani Montecchi (Magdalena Czajkowska) poklepuje nerwowo policzki. Może to krem, co ma zatrzymać upływający czas, a może gest, który ma pomóc otrząsnąć się z trwającego bezwładu, marazmu nienawiści. Matka Romea powoli uwalnia się papierowego gorsetu, zmienia się jej twarz i cała sylwetka, znika sztywność, wraca życie, lekkość, jest ulga. Montecchi tęskni za normalnością, chce wyszywać, a nie nienawidzieć. Ale to tylko złudzenie, za chwilę przychodzi mąż (Paweł Szymański) i metodycznie popycha ją w stronę papierowego pancerza. Ta scena zresztą ma swoje wyraziste, przejmujące dokończenie w finale spektaklu. Gdy pani Montecchi nie może znieść śmierci syna, wyrywa dziurę w gorsecie i odchodzi, pan Montecchi przygląda się porzuconemu gorsetowi nierozumiejącym wzrokiem. Z jego ściągniętej twarzy, przygarbionej sylwetki ból aż promieniuje, nie ma już walecznej postawy, pozostaje obnażony, zrozpaczony człowiek.
Miłe dla oka są sceny pełne "normalności". Kumple od piwa biesiadują, z czubów im się kurzy, służąca Marta i opiekunka Julii rozwiesza pranie, irytuje się szybko, pochrapuje (ciekawa rola Izabeli Marii Wilczewskiej). Ładne są sceny między dwojgiem tytułowych bohaterów (Michał Jarmoszuk, Łucja Grzeszczyk) - ukradkowe spojrzenia, pierwsze dotknięcia i delikatne pocałunki są bardzo liryczne (wtedy też zmienia się światło, scena przestaje być czarno-biało, para stoi w złotawej poświacie).
Są tu sceny z teatru lalkowego i cieni. Parę prostych, ciekawych pomysłów (słynne balkony Werony to po prostu drabiny). Sceny pełne zmysłowości (taniec ówczesnej łamaczki męskich serc na balu) i rodem z danse macabre (maski na twarzach, upiorna kostucha w tle). I choć pod koniec spektaklu wytraca on tempo, serwując też groteski aż nadmiar - koniecznie trzeba go zobaczyć.