W dawnych czasach, kiedy młode dziewczyny nie myślały nieustannie o odchudzaniu się, zachodziłam z koleżankami do cukierni w pobliżu szkoły na ciastka. Szczególnie lubiłam ptysia z kremem – a raczej nie kremem, tylko leciutką pianką zaróżowioną sokiem malinowym. To wspomnienie przysmaku z młodości wróciło do mnie podczas oglądania przedstawienia pt. Nagi król w Białostockim Teatrze Lalek. Nie zadowoli ono kogoś, kto ma akurat apetyt na krwisty befsztyk lub rybę pod beszamelem – trzeba mieć właśnie chęć na coś lekkiego, słodkiego i smakowitego.
Reżyser, Wojciech Kobrzyński, sięgnął do baśni Eugeniusza Szwarca, odpolityczniając jej wydźwięk i znacznie skracając. Tak więc podwójny dystans dzieli nas od pierwowzoru – dwóch baśni Andersena: Nowe szaty cesarza oraz Świniopas. W płaszczyźnie fabularnej spektakl BTL-u opowiada widzom dzieje starań księcia Henryka (przebranego najpierw za świniopasa, a potem za tkacza) o rękę początkowo niechętnej mu, lecz potem sprzyjającej królewny Henrietty. Wspomniane opory Królewny zostały zepchnięte do przedakcji, a widzowie niemal od początku śledzą perypetie dwojga z wzajemnością zakochanych. To zupełnie inna sytuacja niż u Andersena, gdzie królewna została pokazana jako osoba bez serca, nieumiejąca docenić skarbów, a goniąca za zabawkami nawet za cenę pocałunków ze świniopasem. U Andersena nie ma lirycznego happy endu, jest kara, odrzucenie i gorzkie łzy panienki bez serca. Inaczej dzieje się w białostockim przedstawieniu. Co prawda młodzi muszą pokonać rozmaite przeszkody, zwłaszcza decyzję starego króla, by wydać córkę za władcę sąsiedniego królestwa, ale nie mamy wątpliwości, że skoro młodzi się kochają, to wszystko skończy się szczęśliwie.
Dzieci oglądają bajkę – dobrze opowiedzianą, zabawną w słowach i działaniach scenicznych, atrakcyjną plastycznie. Starsi widzowie – i to oni mają z przedstawienia najwięcej przyjemności – czerpią satysfakcję ze wszystkich planów widowiska.
Zasadniczy wątek miłości dwojga młodych został poprowadzony niezwykle subtelnie. Królewna (w znakomitym wykonaniu Łucji Grzeszczyk, świeżo upieczonej absolwentki Akademii Teatralnej w Białymstoku) jest kwintesencją młodości – rezolutna, wygadana, walczy o swoje i sięga po to, czego chce. Zachwycona pierwszą miłością, niczego nie udaje. Skoro pragnie pocałunków, to głośno o tym mówi i hojnie obiecuje nawet sto, choć chłopiec prosił tylko o sześćdziesiąt. Królewna nosi ze sobą włóczkową lalkę – chwilami tak, jak dziewczynki noszą ulubione lalki-zabawki, a chwilami (częściej) jako lalkę teatralną, poddawaną animacji i traktowaną jako rodzaj bezpiecznego bufora między nią samą a życiem. W ślicznej scenie, w której damy dworu zajęte są rozmową z magicznym kociołkiem, młodzi korzystają z chwili spokoju i uczą się pierwszych czułych gestów. Henryk chce pogłaskać Henriettę po ręce, ale ona najpierw ostrożnie podsuwa mu rączkę lalki, a widząc czułość chłopca, po chwili podaje własną dłoń.
Takich mikroscenek, dopracowanych i reżysersko, i aktorsko, jest w przedstawieniu mnóstwo. Choćby przygotowywanie się do całuskowego maratonu obojga – buzia w ryjek Królewny i gimnastyka mięśni twarzy Królewicza, scena rozpoznania na dworze sąsiedniego króla, końcowe radosne objęcia, gdy znika lalka Henrietty, bo już żadne ochronne bariery nie są potrzebne. Łucja Grzeszczyk każdym drgnieniem, spojrzeniem, smutkiem i uśmiechem pokazuje na scenie istotę młodości. Zachwycona nowymi doznaniami nie chodzi, lecz nieomal unosi się nad ziemią – zarazem jak szczęśliwie zakochana kobieta i jak podskakująca z radości mała dziewczynka.
Bardzo dobrze spisał się też grający Henryka Adam Majewski (student IV roku białostockiej Akademii Teatralnej). W jego przypadku urok młodości został wzbogacony o męską stanowczość – Królewicz wie, czego chce, nie zraża się kłopotami, obmyśla skuteczną strategię i konsekwentnie dąży do celu. W dodatku postępuje przezornie i bardzo inteligentnie. Nie jątrzy konfliktu z niedoszłym teściem, lecz deprecjonuje konkurenta, ujawniając jego pozerstwo i głupotę. Wraz z pomocnikiem, Chrystianem (świetny Artur Dwulit) przebiera się za tkacza i kochającemu stroje Królowi-rywalowi obiecuje utkanie najpiękniejszych materiałów i uszycie z nich najwspanialszego stroju ślubnego.
Obraz krosien i tkania stanowi plastyczny leitmotiv całego przedstawienia. Z włóczki zrobione są też lalki. Nie ma ich zbyt wiele, bowiem pojawiają się na specyficznych zasadach. Są w państwie Królewny, a nie ma ich w państwie Nagiego Króla. W tym pierwszym wszystkie postacie są zdublowane – grane równolegle w planie żywym i lalkowym (Królewna, jej ojciec, damy dworu), co można odczytać jako sugestię, że w państwie tym bohaterowie kreują własne wizerunki (lalki), ale wychylają zza nich swą ludzką twarz. Natomiast państwo Nagiego Króla to świat ludzi całkowicie zrośniętych ze swymi wizerunkami, rolami, stanowiskami. Z kolei przychodzący z zewnątrz Książę Henryk i Chrystian, choć się przebierają (Henryk za świniopasa, potem obaj za tkaczy), w największym stopniu są sobą i przez cały czas widzimy ich prawdziwe twarze. W dodatku to oni dwaj snują całą opowieść, przechodząc chwilami z funkcji postaci do funkcji narratora.
Słynna opowieść o nagim królu daje twórcom przedstawienia mnóstwo okazji do kpin i żartów – z dworskich obyczajów, z lizusostwa wobec władzy, politycznego zakłamania, blichtru, oszustwa i ludzkich kompleksów. Kto umie na tych brzydkich strunach grać – zawsze zdoła manipulować ludźmi. Wystarczyło powiedzieć, że magicznych tkanin nie zobaczy ktoś, kto jest głupcem lub kto zajmuje nieodpowiednie stanowisko, by każdy z dworaków oraz sam król postanowił udawać, że widzi, choć nie widzi.
Wokół podglądania tkaczy przy pracy, oceniania tkanin, a wreszcie podziwiania ubioru nagiego króla, reżyser i aktorzy zbudowali całą sekwencję gierek, żartów – wręcz lazziw stylu komedii dell’arte. Niech wystarczy jeden przykład: Premier (grany brawurowo przez Sylwię Janowicz-Dobrowolską) zostaje jako pierwszy wezwany przez Króla, by ocenił piękno nowych szat. Widzowie oglądają górną połowę okazałej królewskiej postaci (pyszny Adam Zieleniecki), odzianą jedynie w małą koronę na łysej głowie i barwne mankiety, widać uszyte z niemagicznej materii. Premier widzi Króla z boku – w całej krasie. Cielesno-mimiczna gra Sylwii Janowicz-Dobrowolskiej oraz fakt, że Premier jest w istocie kobietą, to popis sztuki aktorskiej. Premier walczy z odruchem wymiotnym i dokonuje nadludzkich wysiłków, by zapanować nad sobą i wydusić ze ściśniętej krtani pochwalny komplement. Premier nieustannie kłamie, a jednak w tym momencie opanowuje się resztką sił. Tym mocniej wybrzmi w dalszej scenie akt buntu i wykrzyczenie prawdy, że Król jest nagi i głupi, a on sam – Premier – jest kobietą. Nie od dzisiaj Sylwia Janowicz-Dobrowolska zachwyca wyjątkowym opanowaniem ciała, precyzją najmniejszego gestu, wyrazistością swojego bycia na scenie.
Ciepły humor w podejściu do każdej postaci doskonale widać w osobie tytułowego Nagiego Króla. Z jednej strony to satrapa, autorytarny władca, z majestatyczną postawą i tubalnym głosem, głupi, groźny, ale z racji urzędu rządzący wszystkimi naokoło. Zarazem jednak, odziany w różową piżamę i bambosze, ma coś z wielkiego dziecka – pulchnego, z okrągłą główką, bawiącego się koroną i ładnymi ubrankami. Można zrobić z opowieści o Nagim Królu zjadliwą satyrę na wszelką władzę, ale dobry gust reżysera skłonił go do złagodzenia ostrza satyry (znacznie mocniejszej w dziele Szwarca). Ta satyra też jest i uważny widz jej nie przeoczy, ale dla dobra jednolitej tonacji całości przedstawienia, ostrze zostało stępione, a postać satrapy złagodzona. Nagi Król jest bardziej śmieszny niż zły, w czym jest też niemała zasługa aktorstwa Adama Zielenieckiego.
Kiedy reżyser łączy inteligencję i poczucie humoru z doświadczeniem i rzemiosłem, a do tego pracuje z tak wybitnymi aktorami jak zespół BTL-u, to doprawdy opowiadana historia, choć piękna i mądra sama w sobie, jak wszystkie baśnie, schodzi poniekąd na drugi plan wobec przyjemności obcowania ze sztuką teatru.
Szczególnie ważne jest utrzymanie jednolitej tonacji wszystkich elementów przedstawienia. Ta tonacja w Nagim królu Wojciecha Kobrzyńskiego jest pastelowa – poczynając od wykorzystanej w przedstawieniu muzyki Gioacchino Rossiniego, przez kostiumy i scenografię (Joanny Iwanickiej), aż po grę aktorską. Ze światem oper komicznych Rossiniego szczególnie współgrają kostiumy – stylizowane fraczki, kokardy, peruki i żaboty. Cała kolorystyka – od różów i seledynów po „naturalne” kolory ubrań tkaczy (beż, brąz) – jest barwna, ale ściszona, pastelowa właśnie. Motyw krosien, chwilami zasłaniających pionowymi sznurkami osnowy całość okna scenicznego, oddala niektóre sceny, pozwalając oglądać je jak przez woal.
To samo z komizmem. Nie ma w przedstawieniu dowcipu nachalnego, wrzaskliwego zjadliwego czy wulgarnego (a łatwo o to, skoro mowa o nagości). Panuje humor łagodny, ciepły, rozumiejący, obnażający co prawda różne ludzkie głupstwa i grzechy, ale czyniący to z domieszką wybaczającego zrozumienia. W ten sposób zabawny jest pomocnik Henryka, Chrystian – dyskretny, oddany, acz płochliwy, czasem ironicznie komentujący działania Księcia. Podobnie damy dworu i frejliny (Ewa Żebrowska, Eliza Krasicka, Sylwia Janowicz-Dobrowolska i Maria Rogowska) śmieszą swymi wielkopańskimi pretensjami, zakłamaniem czy służbistością na dworze Nagiego Króla, ale zarazem są w jakiś sposób sympatyczne i nieodparcie zabawne. Podobne uczucia budzi Kamerdyner (Wiesław Czołpiński) – kolejne kółko w łańcuszku zwierzchników i podwładnych, narzekający na ciężki los dworskiego mistrza ceremonii, ale za nic nie chcący stracić tego męczącego stanowiska. Także ojciec Królewny (Piotr Damulewicz) to nie apodyktyczny tyran, zmuszający córkę do niechcianego zamążpójścia, ale uczciwy człowiek, zakłopotany trudną rolą ojca panny na wydaniu, który chce jak najlepiej, potrafi przyznać się do błędu i odstąpić od niesłusznej decyzji. To on w spektaklu Wojciecha Kobrzyńskiego pierwszy wykrzyknie głośno, że Król jest nagi i że to oburzające. Wszyscy aktorzy stronią od szarży i spektakl jako całość wiele na tym zyskuje.
Brak ostrych konturów, pastelowość i jednolitość przyjętej tonacji dały w sumie ujmujący efekt. Spektakl nie ma ambicji wyznaczania nowych dróg w sztuce teatru, nie walczy i nie atakuje, daje widzom półtoragodzinny reżysersko-aktorski popis harmonii, dowcipu i finezji. Tylko trzeba lubić figurki z saskiej porcelany, muzykę Rossiniego lub mieć apetyt na ptysia z pianką.