Michał Walczak swoją debiutancką sztukę „Piaskownica” napisał podobno w ciągu jednej nocy, spiesząc się z oddaniem jej na konkurs. To było blisko 20 lat temu, od tamtej pory on sam stał się uznanym dramaturgiem, a „Piaskownica” idzie przebojem przez teatralne sceny, pozostając zadziwiająco aktualna. I ta aktualność mocno wybrzmiewa ze sceny Białostockiego Teatru Lalek, który premierowy spektakl w reż. Mateusza Tymury dołączył do swojego repertuaru.
Białostocki Teatr Lalek. Symboliczna piaskownica
To kameralna historia rozpisana na dwie osoby, Miłkę i Protazka. On tkwi w swojej piaskownicy jak w bastionie, snując coraz bardziej udziwniane i meandrujące historie o swoim ukochanym Batmanie. Ona któregoś dnia do tej piaskownicy przychodzi, chcąc z Nim się zaprzyjaźnić. On wyznacza jej granice, których Ona nie może przekraczać, narzuca Jej dziecinne nakazy: „musisz mnie najpierw poprosić”. Ona się w końcu zgadza, próbuje go sobą zainteresować, On skupiony na swoich opowieściach zachowuje się jakby jej nie dostrzegał. Ona w końcu chce sobie iść, On ją nieporadnie zatrzymuje.
I tak w przestrzeni piaskownicy toczy się pewna gra, która szybko przekształca się w emocjonalną przepychankę. Pół biedy, gdyby to były faktycznie dziecięce przepychanki, adekwatne do wieku i miejsca. Tytułowa piaskownica jest jednak symboliczna, symboliczny jest też dziecięcy język ich dialogów. Tak naprawdę to historia współczesnych 20-30-latków, a nawet i starszych, skupionych na sobie, egocentrycznych i zagubionych jednocześnie, nieumiejących się ze sobą porozumieć - mimo chęci. Jedno już jest gotowe, ale drugie jest jeszcze daleko za tym pierwszym. Nieustanne mijanie się, brak uważności, niedojrzałość.
W Białostockim Teatrze Lalek to ciekawie poprowadzona opowieść o tym, jak w dziecinnym egocentryzmie można coś przegapić. Jak wiele może popsuć niezdolność do zaangażowania i unikanie odpowiedzialności. „Piaskownica” Walczaka, używając pewnej konwencji pokazuje to momentami w przerysowany, ale wyjątkowo trafny sposób. I wielu oglądających zapewne odnajdzie w niej coś, co na co dzień spycha w głębiny podświadomości. Bo to spektakl nie tylko o karykaturalnym wyznaczaniu granic, ale i o problemie z rozpoznawaniem i nazywaniem własnych potrzeb. O nieporadności w damsko-męskich (i w każdych innych ludzkich) relacjach.
Zagubieni, nieporadni
Historia o Batmanie, któremu Protazek buduje kolejne nieprzewidywalne życiorysy, które wyrzuca z siebie jak niczym nieposkromioną lawę, może być równie dobrze zupełnie inną historią. Przestrzeń piaskownicy może być bezosobowym korporacyjnym albo domowym pustym światem, gdzie dwoje młodych ludzi - ciekawie zagranych przez Agatę Soboczyńską i Błażeja Piotrowskiego - chce się porozumieć, ale nie wychodzi im to kompletnie. W wykonaniu dwojga aktorów oglądamy prawdziwy koncert nieporadności, niedojrzałości, zagubienia, w którym niejeden choć w krótkim mgnieniu rozpozna bliskie sobie emocje.
Pierwsze skrzypce gra tu Piotrowski, który gra ekspresyjnie, całą postacią, nie tylko wyrzucanym z siebie tekstem, podanym mu przez dramaturga. W jednej chwili z hiperaktywnego, wręcz nadpobudliwego nastolatka zmienia się w zagubionego chłopca, który chciałby coś właściwie uczynić, ale nie ma pojęcia jak. Więc znów zaczyna wyrzucać z siebie potok słów, bo tylko w tym snuciu historii czuje się pewnie - i tak zagaduje niepewność, zadeptuje coś, co choć przez chwilę udało się zbudować.
Miłka Agaty Soboczyńskiej gra na zupełnie innych nutach: ma mniej do powiedzenia, w ogóle wydaje się jej tu mniej, ale owe „mniej” to tylko złudzenie. Sobą wypełnia scenę równie intensywnie jak Piotrowski, tylko inaczej. Wybijaniem piętą podczas gry w klasy, wiązaniem włosów, przyjaznymi zaczepkami, bezbronnym zwieszeniem ramion, ciszą. Próbuje się wedrzeć do świata Protazka na różne sposoby, ale nie jest to drażliwa natarczywość. Jest w niej rodzaj wzruszającej gotowości, ciekawości drugiego człowieka, chce mu coś z siebie dać, czego jej kompan z piaskownicy zdaje się nie zauważać i co bezmyślnie psuje. A gdy wreszcie On jest na coś gotów, Ona jest już emocjonalnie daleko.
Twarze wysilone do uśmiechu
Ich relacja nie jest prosta, to nieustanna przepychanka, ciągła gonitwa i labirynt, których klimat budują też wizualizacje i scenografia Sebastiana Łukaszuka - rodzaj instalacji, przypominającej zdezelowany plac zabaw. Bohaterowie krążą pośród metalowych powyginanych konstrukcji, uciekają między przed sobą, używają do animacji.
I tylko w jednej pięknie oświetlonej, otulonej dymem scenie - wspólnego palenia papierosa - zapanuje między nimi bliskość i intymność, dająca nadzieję, że szorstkość relacji zamieni się w miękkość. To mocna kontemplacyjna scena, podobnie jak niejednoznaczny finał, w którym bohaterowie składają się z kawałków jakby na nowo. Jest w tej końcówce spektaklu pęknięcie, pewna dwoistość - gorycz, ale i nadzieja - jakby pokazująca tych dwoje już w innym czasie, z twarzami wysilonymi do uśmiechu, w dorosłych kostiumach. Ta charakterystyczna podwójność: dziecinność-dorosłość przenika spektakl niemal przez cały czas, ale dopiero w finale staje się pewnym memento.