Przeżył dwie wojny, trzy obozy i był obywatelem pięciu ojczyzn. Brzmi dramatycznie, i takie też było. A jednak można historię żydowskiego krawca opowiedzieć bez zbędnej martyrologii, z humorem, nostalgicznie. Ba, można poczuć się tak, jakby przed oczami ożyły nam właśnie obrazy Chagalla. A za chwilę - jakbyśmy wpadli w sam środek szwejkowskiej historii. "Pięcioksiąg Izaaka" robi wrażenie.
"Pięcioksiąg Izaaka" robi wrażenie. Przede wszystkim dzięki plastycznym, przepięknym scenom, poezji ruchu, świetnym pomysłom scenograficznym (Wiesław Jurkowski). Teatralna adaptacja książki bułgarskiego pisarza Angela Wagensteina w Białostockim Teatrze Lalek (w reżyserii Wojciecha Kobrzyńskiego) jest wprost malowana dźwiękiem i obrazem, utkana z lirycznych scen. Rzadko kiedy w przedstawieniu aktorzy grają muzykę na żywo, tu tak jest, nasi lalkarze są utalentowani, co cieszy ucho bardzo (kompozycje Krzysztofa Dziermy). Do tego co jakiś czas na sylwetki aktorów nakładają się obrazy z rzutnika - kadry a to malarskie, a to filmowe. Oni sami grają za cienką ciemną siatką, jakby przesłoną - co przydaje spektaklowi metafizycznego klimatu - postaci zdają się jakby wychylać z mroku, za chwilę w nim znikać - co ma też swoje uzasadnienie w koncepcji przedstawienia.
Kilka w sumie prostych zabiegów, a jaki efekt!
Izaak, Guido, trochę Szwejk
Oto niewielka sala teatru zdaje się rozszerzać, przed oczami widzów rozwija się barwny film z życia pewnego Izaaka, a my wraz z nim znajdujemy się raz w miasteczku pod Drohobyczem, raz w okopach I wojny światowej, raz we Lwowie, raz w obozie pracy we Flossenburgu, raz gdzieś na stepach Mandżurii, wszędzie gdzie rzuci go los. Życie głównego bohatera to bowiem nieustanny splot wydarzeń, które mu funduje historia, wyczyniając różne wolty. Poszedł na wojnę jako Austro-Węgier, wrócił jako Polak. Potem rodzinny galicyjski Kołodziec przemianował się na radziecki, później niemiecki, a w międzyczasie jego naród - jak zdecydował wódz Trzeciej Rzeszy - stał się zbędny i do likwidacji. Zwroty w życiu Izaaka są dramatyczne, do tego rozłąka z rodziną, dla której los będzie mniej łaskawy. Ale nasz bohater się nie poddaje i - mając wskutek pomyłki dokumenty Polaka - jakoś próbuje przetrwać. Wychodzi mu to całkiem nieźle, skoro trafia do niemieckiego obozu pracy, tam pije wódkę z komendantem, a z jego żoną - nie z własnych chęci, ale cóż robić - ląduje w łóżku, wyśpiewuje niemieckie piosenki... Czy jakiś Żyd podczas II wojny światowej żył w obozie lepiej niż ja? - pyta filozoficznie i sarkastycznie Izaak. Faktycznie. Mina niemieckiego oberleutnanta na wieść o narodowości jego ulubionego Polaczka pewnie byłaby bezcenna.
Izaak ma w sobie coś z beztroskiego Guida z filmu "Życie jest piękne" Benigniego, ale też odrobinę niefrasobliwości ze Szwejka (szczególnie w scenach koszarowych). Odbiega dość mocno od stereotypu umęczonego Żyda czasów Holokaustu, wydaje się wręcz pozbawiony kulturowego i religijnego kontekstu. Czasem niechcący podważy sens pewnych działań, czasem rozumnie, a czasem nie - oceni wichry historii, czasem (jeszcze na etapie I wojny światowej) wkurzy dowódcę, zadając mu istotne pytania: "Jak mamy przynieść zwycięstwo na bagnetach, skoro wcześniej musimy oddać za nie życie?". Co racja, to racja.
Aktor i pamięć
Słusznie zapowiadał reżyser, że będzie to spektakl na jednego aktora i pamięć. Aktor - narrator (znakomity Zbigniew Litwińczuk) to Izaak stary, u kresu życia, pogodny, troszkę sarkastyczny. Pamięć i zapełniający ją bliscy i dalecy, a także on sam - młody, jeszcze naiwny (ciekawy Mateusz Smaczny) - to też aktor, niczym wielogłowy stwór. Stary Izaak stoi na scenie, jego pamięć jest przed nim, jakby w ciemnej niszy. On sam jest w przestrzeni realnej, tu i teraz, na wyciągnięcie ręki. Coś wtrąci, dopowie, zwróci się do swojej pamięci albo do widzów. Pamięć jest też niby tuż obok, bardzo namacalna. A jednak daleko. Poprzez sprytne zabiegi techniczne staje się jakby trochę zawoalowana, jakby zasnuta mgiełką, przypływa, odpływa - jak wspomnienia właśnie. Stary Izaak, samotny, za kompanów mający jedynie trzy fiolki leków na sen, tęskni, zanurza się we wspomnienia, najchętniej za nimi by pobiegł. I tak właśnie w pierwszej scenie jest: gromadka postaci w czarnych żydowskich czapach, odwrócona do widzów plecami - wchodzi w mrok, Izaak za nimi spieszy, gubi walizki, prosi, by zaczekali, ale nic z tego. Już są odgrodzeni cienką siatką, troszkę przydymieni, zagarnięci przez ciemność. Choć spektakl to rzecz bardziej o człowieku i jego zmaganiach z losem niż konkretnie o dramacie narodu żydowskiego, to ta scena jest silnie symboliczna. Dawni sąsiedzi zniknęli z pejzażu, już ich nie ma, pozostał brak nie do wypełnienia. Izaakowi pozostaje więc tylko przebierać w swoich walizkach i odkurzać stare fotografie.
Barwy i kształty chagallowskie
Inna piękna scena: gromadka wydobyta z pamięci przez Izaaka zasiada do wieczerzy. Członkowie rodziny rozpinają obrus w powietrzu, siadają (na niby) do stołu, gryzą pestki, gawędzą. Czas jeszcze spokojny, nikomu na myśl nie przyjdzie, że wkrótce nastąpi zagłada wszelkich sztetli i nic już nie będzie takie samo. Na razie jednak rozmawiają: o komecie, co leci do Ziemi, o panu Wojtku pocztylionie, o Adolfie, co sięga właśnie po władzę w Niemczech. Ktoś mówi z absolutną pewnością: "Führer i jego banda wytrzyma góra z miesiąc, bo to banda dzikusów". No tak...
Ale póki co życie w miasteczku się toczy, trwają codzienne gesty, celebracje, żarty...
Właśnie takie plastyczne sceny, nastrojowość, pogodny klimat, do tego muzyka na żywo to największe atuty spektaklu. Nawet jeśli opowieść o człowieku rzucanym tu i tam przez historię czasem wydawać się może potraktowana dość powierzchownie (co adaptacjom książek się zdarza), a uniwersalny wymiar takiej opowieści niekiedy umyka - to plastyczność obrazów potrafi wynagrodzić wiele.
Przez cały spektakl nie sposób uwolnić się od myśli, że spokojne miasteczko Izaaka przybiera barwy i kształty iście chagallowskie, pozbawione grawitacji, czarowne i odrealnione (choć nie zawsze jest w owym miasteczku słodko, oj nie... - jednak przeszłość przefiltrowana przez pamięć po ponad pół wieku zyskuje zawsze łagodniejsze barwy). Pod koniec spektaklu o chagallowskich inspiracjach mówi się wprost, otwartym tekstem. Ale, co trzeba dodać - reżyser i jego zespół nie sięgają wcale po łatwe i oklepane schematy w konstruowaniu wizji żydowskiego miasteczka. Sporo tu nieoczywistości, przełamań nastroju. I dobrze.
Wściekła Walkiria ciągnie Izaaka do łóżka
Zapadają w pamięć też poszczególne kreacje. M.in. świetna Alicja Bach w roli żony dowódcy obozu pracy, która postanawia wykorzystać seksualnie polskiego pracownika swego męża (cóż to za wściekła Walkiria! A wręcz skrzyżowanie Walkirii z mocną Brunhildą, groteskowe i miejscami przerażające).
Albo Mirosław Janczuk, na co dzień teatralny inspicjent, tu w roli elastycznego osobnika, w zależności od zawirowań historii zmieniający czapki i mundury - z austro-węgierskiego na niemiecki, z niemieckiego na sowiecki. Każda społeczność miała kogoś takiego jak ów osobnik - w zależności gdzie wiatr historii zawieje, tam i on.
Czy wreszcie Artur Dwulit w ciekawej, niejednoznacznej roli rabina (choć jak na możliwości tego aktora trochę jeszcze jakby nie wygranej do końca). To on jest tu nośnikiem różnych anegdot i żydowskich mądrości. Ale i kryzysu wiary. Rabin któregoś dnia się mocno wkurzył: "Czy Jahwe tego nie widzi? Może dłubie w nosie? A może jest ogłupiałym staruszkiem, któremu schlebia to, że chcą za niego oddać życie?". I z tej złości zostaje kim? Przewodniczącym klubu wojujących ateistów.
Polecamy.