Porozmawiajmy o śmierci, kochanie...
Śmierć? Tylko dla dorosłych! Jakby dzieci nie umierały, jakby nie doświadczały odejścia bliskich osób. „Jak dorośniesz, to zrozumiesz”. Ale czy my, dorośli, rozumiemy? Może tylko chowamy się za wygodną zasłoną milczenia, strachu i nieumiejętności rozmowy z dzieckiem na temat śmierci? A może tak jest dobrze? Może nie trzeba naruszać tabu?
Może bym się z tym zgodził, może w ogóle bym o tym nie myślał, gdyby nie Pod-Grzybek Białostockiego Teatru Lalek.
Konstrukcja dramatyczna tekstu Marty Guśniowskiej jest nieco przewrotną realizacją recepty Alfreda Hitchcocka: Pod-Grzybek zaczyna się od śmierci jednego z głównych bohaterów, potem zaś zaciekawienie widza nieprzerwanie rośnie. Bowiem od początku dręczy nas pytanie: o czym można opowiadać dzieciom, gdy na wstępie umiera główny bohater? O śmierci. Ależ to straszne! Jak można zrobić „coś takiego” dziecku - w niedzielny poranek, w teatrze lalek, do którego zabrała go niczego nieświadoma mama?!
Pomiędzy masakrą a infantylizmem
Śmierć. Temat tabu. Jedno z doświadczeń najistotniejszych - jedno z najskrzętniej wykluczanych z dyskursu społecznego. A może nie tyle wykluczanych, co skonwencjonalizowanych, nieszczerych, zawoalowanych. I obłożonych zakazem: „Tylko dla dorosłych!”. Na drugim biegunie lokuje się świat gier komputerowych, internetu, kina - rzeczywistość wirtualna, sztuczna, nieprawdziwa, lecz niezwykle sugestywna.
Pomiędzy ekranową masakrą i edukacyjnym infantylizmem toczy się prawdziwe życie, w którym nie tylko dorośli (o czym często zapominamy), ale również dzieci muszą sobie radzić z obecnością śmierci. Tej pod postacią rozjechanego przez samochód psa czy kota, ale też ukochanej babci czy dziadka, którzy nagle znikają z życia dziecka.
Zinstrumentalizowana i kiczowata w kulturze masowej, koturnowa i nie zawsze zrozumiała w dyskursie religijnym, śmierć może objawić się dziecku w teatrze. To jedyne medium, które operuje wszelkimi dostępnymi środkami wyrazu, a jednocześnie zachowało pragnienie odkrywania prawdy, szacunek dla sensu opowiadanych historii. Teatr wywiedziony z rytuału jest - w czasach kryzysu wiary - szansą na odnowienie rytuałów, tych swoistych „instrukcji obsługi człowieka” w sytuacjach granicznych, które pozwalają nam głęboko przeżywać życiowe tragedie, a jednocześnie nie załamać się pod ich ciężarem.
Mądrość tworzenia...
Teatr powinien dzieciom opowiadać o śmierci. Ale jak? Atrakcyjnie. I bezpiecznie. Twórcy Pod-Grzybka umiejętnie unikają tworzenia atmosfery zadumy czy - nie daj Boże! - grozy. Scenografia Andrzeja Dworakowskiego jest jednocześnie na tyle naturalistyczna, by nikt nie miał wątpliwości, że patrzy na drzewo, grzyba, lisa czy jeża, a jednocześnie znakowa, wizyjna. Ten dualizm najciekawiej przejawia się w momencie przejścia bohaterów w zaświaty. Wystarczyło trochę dymu, zmiana koloru światła i zwierzaków na niebieski, by przenieść się z ziemi do krainy cieni. Wystarczyła jedna kanapa i podłoga z obluzowanymi deskami, byśmy znaleźli się w niebie.
Przykuwająca uwagę warstwa wizualna, humor, sympatyczne postaci pluszowych zwierzaków (pacynki naturalnej wielkości, grane bez parawanu), dynamiczna współczesna muzyka, piosenki, układy choreograficzne - wszystko to stanowi ciepły, zabawny kontrapunkt dla trudnego tematu widowiska. Inscenizacja łączy bogactwo środków wyrazu z lekkością formy.
Wszystko dostosowane jest do możliwości percepcyjnych dziecka, wychodzi naprzeciw jego potrzebie zmiany i zabawy.
Aktorzy świetnie czują się w napisanych rolach. Dialogi nie zgrzytają sztucznością, nie zalatują dydaktycznym natręctwem. Zamiast tego bawią błyskotliwym, a jednocześnie dla każdego zrozumiałym humorem. W efekcie młody widz podąża od sceny do sceny, bawiąc się znakomicie, ciesząc zmysły i – niejako przy okazji - przyswajając zaszyty w teatralnych fajerwerkach przekaz.
...mądrość umierania
Marta Guśniowska zapisała w prostej historii z życia zwierząt rytuał odchodzenia, żegnania się z życiem. Trochę przewrotnie, bo wbrew oczekiwaniom, na przekór stereotypom.
Oto Stary Lis zostaje postrzelony. Umiera. Nie spodziewajmy się jednak tragicznych gestów i monologów. Staremu Lisowi udaje się ochronić młokosa przed fizjologicznym wymiarem umierania. Nie eksponuje swego bólu, strachu. A przecież musi się bać. Ukrywa to, bo nie myśli o sobie, nie zasklepia się w egoizmie, nie celebruje osobistej tragedii. Ostatnie chwile wykorzystuje na to, by przygotować młodego do życia, w którym dziadka już nie będzie. Stary umiera, ale nie zatruwa młodego śmiercią.
Drugim aktem rytuału jest ostatnie spotkanie z przyjaciółmi. W rozmowach z nimi ujawniają się nieproste „prawdy o życiu”. Na przykład taka, że Pies, który poluje na lisy, jest tak naprawdę przyjacielem umierającego.
Czas, by pojawiła się Śmierć (idealnie obsadzona Alicja Bach). Zamiast kościotrupa z kosą, spotykamy miłą, obdarzoną łagodnym głosem panią ze skrzypcami. Może taka właśnie jest śmierć, jeżeli potrafimy ją przyjąć z godnością?
Potem jest sąd. Tu też niespodzianka: żadnego straszenia piekłem. A przecież Stary Lis nie był święty: oszukiwał, zagryzał kury. Ale oddał życie za swego wnuka, zasłonił go przed kulą kłusownika. I to wystarczy, by trafić do nieba. Bo życie jest pełne upadków, lis nie zwalczy w sobie lisiej natury, ale zawsze jest szansa, nigdy nie jest za późno, by zrobić coś dobrego.
Wszystko idzie jak... w dobrym scenariuszu. Tylko Mały Lis się upiera: nie opuści dziadka, chce iść razem z nim. Znów niespodzianka: Śmierć pozwala. Obaj trafiają do biura podróży Charona (kolejny - po postaci Kłusownika i Łosia - popis aktorski Ryszarda Dolińskiego). Zamiast posępnego przewoźnika dusz, spotykamy sprawnego biznesmena, który kusi specjalnymi ofertami, zachwala swoje usługi...
Podobnie jest w lisim niebie. Jego mieszkańcy grają w karty, ostro kantując, gadają o lisich sprawach, kłócą się. Nie ma w nich ani odrobiny patosu czy świętoszkowatości. Jedynym, co ich różni od ziemskich pobratymców, jest kolor: lisy w niebie są niebieskie. No bo jakie miałyby być? I jeszcze jedno: nie mogą wrócić na ziemię. Niebo to taka złota klatka. Mały Lis, choć nie chce tego przyznać, tęskni za życiem, jego miejsce jest na ziemi. Ci, którzy odeszli, będą mu sekundować w pogoniach i amorach, podglądając ziemię przez dziury w podłodze nieba.
Podsumowując: zero grozy, dużo pysznego dowcipu. A morał?
Niech żyje, kto jest żywy
Dzieci bawią się na Pod-Grzybku znakomicie. Dorośli też. Ale mają z tym problem. Czy przypadkiem nie ulegliśmy jakiemuś błazeństwu, śmiesznostce na poważny, najpoważniejszy, temat? O co w tym wszystkim chodzi?
Może o to, że tak naprawdę nic nie wiemy i niczego nie możemy się dowiedzieć o tym, co się z nami dzieje po śmierci? O ile coś się w ogóle dzieje... Może każdego spotka to, w co wierzył? W końcu Jeż (mała rola, ale świetnie napisana i popisowo zagrana przez Grażynę Kozłowską), który uwielbiał przebiegać przez dwupasmowe drogi, nie trafił do lisiego nieba. Bo jeże mają swoje niebo...
Ta opowieść o śmierci jest radosnym hymnem na cześć życia. Zamiast trwożyć, zasiewa w sercu nadzieję. Zamiast prawić morały, wskazuje na prawdy najprostsze: miejscem umarłych jest niebo i nasza pamięć (o ile na nie zasłużyli), a kto żywy jest, niech żyje. Z całych sił. To najlepsze, co możemy zrobić dla siebie i dla tych, którzy odeszli.