Kilka przedmiotów, kilku aktorów, na środku łóżko. Minimum dekoracji, minimum słów. "Pręcik" to chyba jeden z najbardziej minimalistycznych spektakli dla dzieci w Białostockim Teatrze Lalek. Ale i dowód, że oszczędność to świetny sposób na opowiadanie o emocjach. I tak trudnych sprawach jak odchodzenie.
Choroba, cierpienie, ból, śmierć - to tematy w teatrze dla dzieci rzadko poruszane. Żyjemy w kulturze, w której dzieci przed tym najczęściej staramy się chronić, trudne sprawy zagadywać, spychać na bok. A pokazywać świat wyłącznie jako pełen kolorów, miękkich kształtów i bezpiecznych spraw. Intencje zwykle są dobre - po co zawracać maluchom głowę, skoro w dorosłym życiu jeszcze zdążą się zmierzyć z cierpieniem i śmiercią bliskich? A jednak od tematu nie uciekniemy i uciekać nie warto. Pozostaje tylko kwestia: jak o tym opowiadać?
Spektakl jak mikropuzzle
Białostocki Teatr Lalek w swoich spektaklach pokazujący cudowne, ale i te bardziej mroczne strony życia, na różne sposoby uczy, uwrażliwia, rozwija wyobraźnię. A teraz - sięgając do sztuki Maliny Prześlugi, jednej z najciekawszych polskich dramatopisarek - idzie krok dalej: dotyka tematu chyba najtrudniejszego, bo śmierci dziecka. I opowiada o tym w sposób niezwykle delikatny, uważny, wielopłaszczyznowy. I pomysłowy.
„Pręcik" w reż. Jacka Malinowskiego to bowiem spektakl zmieniający zupełnie perspektywę - historię opowiadają przedmioty należące do chorej Dziewczynki. Ona sama praktycznie na scenie się nie pojawia. Ale tyle Dziewczynki jest w słowach, opowieściach, uczuciach porzuconych przedmiotów, jakby jej postać była tuż obok.
Tu jednak nic na początku nie jest oczywiste, podane na tacy. Widzowie - i mali, i duzi (bo oni też znajdą tu coś dla siebie) muszą sobie w pierwszych minutach spektaklu go poukładać, niczym mikropuzzle z rozrzuconych kawałeczków.
Oto para: On i Ona, obok łóżko. On marudzi, Ona jest zgryźliwa. Przerzucają się słówkami, docinkami, złośliwostkami. Cóż to jest za rozmowa, żadnych zbędnych słów, same konkrety. Ach, te mruknięcia, sarknięcia, emocjonalne mignięcia! Mistrzostwo krótkiej formy.
Chwilę zajmie oglądającym rozeznanie, że to Pan Kapeć i Pani Kapciowa (Paweł Szymański i Grażyna Kozłowska), z odpowiednimi rekwizytami w dłoniach. Za chwilę do bardzo wyrazistej pary dołącza też kolejny osobnik - wymuskany elegancik. Bardzo energiczny, bardzo zdyscyplinowany. Przebiera nogami, energia go rozsadza - to Pan Drrr (Michał Jarmoszuk), który wykrzykuje: „Ależ ja muszę naszą Dziewczynkę obudzić, bo zaraz sprężyna mi pęknie!".
No właśnie. Coś jest nie tak. Nie ma Dziewczynki, poranny rytuał zostaje zaburzony, Kapcie są zdezorientowane, Budzik rozdygotany, Poduszka (Iwona Szczęsna), która za chwilę sennie wyjrzy spod kołdry, też czuje się opuszczona.
Zaczynają się spekulacje: „Gdzie jest Dziewczynka? Może dorosła i się ożeniła?". Wkrótce do towarzystwa dołączy jeszcze jeden osobnik, znaleziony pod łóżkiem z plastrem na głowie - Miś o intrygującym przydomku Łysy Joe (Błażej Piotrowski), który swoimi mruknięciami wyjaśni sprawę. Pani Kapciowa odkrywa nagle: „Poszła bez kapci, zaraz będzie chora!". Na co miś: „Ona już jest chora…".
Zadawnione żale
I tak toczy się oszczędnie ta historia, odmykając kolejne drzwiczki do uczuć porzuconych, zagubionych przedmiotów, które nie rozumieją, co się stało, próbują rekonstruować sobie ostatnie dni i miesiące, rozeznać się w całym galimatiasie własnych emocji. Bo tych, choć pokazanych oszczędnie (co też jest olbrzymim plusem spektaklu) jest tu ogrom: w słowach, między słowami, w milczeniu, zawieszeniu. Ileż tu nagromadzonych rozczarowań, smutku, złości, niemożności!
Pojawienie się misia, który przeleżał mnóstwo czasu zagubiony pod łóżkiem, uruchamia lawinę zadawnionych spraw. Poduszka: „Gdzie byłeś, jak Cię nie było?! Tak się nie robi, nie porzuca się bliskich!" - ma żal do Joe, że wolał uciec. Miś okazuje się, wcale nie uciekł, a został porzucony. Kapcie czują się niedoceniane i rozgoryczone kiepskim traktowaniem: „Żaden, nawet najbardziej sfatygowany Kapeć, nie zasługuje na człapanie!", Budzik już nie wytrzymuje i z braku Dziewczynki postanawia sam siebie obudzić…
Słowem - każdy przeżywa swoje smutki i rozczarowania po swojemu. Ale po wybuchu pierwszych emocji, ustaleniu, gdzie jest Dziewczynka, porzucone towarzystwo się jednoczy we wspólnym działaniu, bo przecież coś trzeba zrobić. Pierwsza decyzję podejmuje Pani Kapciowa - „Jedziemy do smutnego szpitalnego łóżka, nie pozwolę, by Dziewczynka chodziła bez kapci!".
No i, używając swoich sposobów, jadą. To podróż pełna niepokoju i smutku, ale też do głębi własnych serc - przedmioty Dziewczynki przebywając w symbolicznym wnętrzu Torby (Izabela Maria Wilczewska), w końcu rozmawiają, mówią o swoich potrzebach, marzeniach, pragnieniach. Gdy wreszcie docierają do szpitala, wydają się już inni, zgrani, zjednoczeni. Silniejsi.
Ale też mniejsi. Tu reżyser bowiem zastosował ciekawy zabieg zminiaturyzowania lalkowych wariantów bohaterów - szpitalne łóżko jest maleńkie, kapcie jak paznokcie, poduszka i miś niczym pudełko zapałek. Wokół wyrastają złowrogie szpitalne parawany, pojawia się groźna postać z megafonem - Strażnik? Dyrektor szpitala? Śmierć? (Mirosław Janczuk).
Przedmioty walczą o Dziewczynkę, walka jest nierówna i skazana na porażkę, ale też zakończenie mimo wszystko jest otwarte i nieoczywiste.
Dobry tekst, mocna obsada
To, co ważne i - mimo wszystko - budujące w tej historii - to siła, bunt, chęć walki, jaką w obliczu trudności odnajdują w sobie małe, na pozór nic nieznaczące przedmioty. Nawet w najbardziej zwyczajnej postaci może drzemać potęga, duch walki i miłość - nie lekceważmy się więc nawzajem: nawet to, co traktujemy jako oczywiste, nie zwracające uwagi - może być bardzo potrzebne i ważne. Dobrze o tym pamiętać, nakładając nawet najbardziej sfatygowane kapcie.
Jest w tym spektaklu paradoksalnie sporo humoru, wpisanego w relacje między przedmiotami, nawet jeśli na pozór to relacja wyłącznie okraszona frustracją i nudą. Jest dużo żywych emocji - tu każdy zdaje się rozumieć, czym jest empatia i chęć pomocy, bo sam odczuł gorycz porzucenia, smutku i żalu. Jest miks kompletnie różnych postaw wobec życia, różnych sposobów na radzenie sobie z emocjami.
Wszystko to świetnie obsadzeni aktorzy odgrywają znakomicie: oszczędnie, a jednak wyraziście, właściwie każdy z bohaterów, choć skreślony minimalistycznie, zdaje się intrygującą otwartą księgą. Spektakl odgrywany jest w bardzo oszczędnej scenografii (Michał Wyszkowski), przy wyrazistej muzyce z użyciem gitary (Marcin Nagnajewicz). I głównie w żywym planie, w którym aktorzy mają swoje lalkowe warianty, z czasem zmieniające rozmiary.
Dodatkowy efekt inscenizacyjny daje twórcom użycie kamery i projekcji. Niezwykle istotne do budowy postaci są też ich kostiumy. Obok sfatygowanych państwa Kapci (On w kamizelce, Ona w rozpinanym blezerze, w niezwracających uwagi kolorach), Budzika (w marynarce i czerwonych butach) czy Poduszki (w szlafroku i w przedsennym anturażu) mamy też Łysego Joe, który odstaje od reszty. Kaptur naciągnięty głęboko na obandażowane czoło, ciężkie buty - Joe na pierwszy rzut oka nie ma w sobie nic miękkiego, jak miś, to raczej kolczasty buntownik, sponiewierany outsider. Szorstki, niechętny, ale to tylko maska, tak naprawdę dużo w nim bólu i goryczy odrzucenia.
Słuchaj drugiego
I również o tym jest najnowsza premiera Białostockiego Teatru Lalek: o tym, jak łatwo zranić drugą osobę swoją nieuważnością. I jak ważna jest empatia, wsłuchiwanie się w siebie nawzajem, próba zrozumienia i wybaczenia urazów.
Spektakl ma ciekawą podwójną narrację - dlatego coś dla siebie znajdą tu i dorośli, i młodzież, i dzieci (choć raczej starsze, powyżej wieku przedszkolnego). „Pręcik" (w spektaklu dostaniemy mądre wytłumaczenie, czym ów „pręcik" jest) przywraca też wiarę w teatr minimalistyczny, pozbawiony nadmiaru słów i formy. Świetnie dowodzi, że dobry, mądry teatr może się również obyć bez zbytniego scenicznego „zagęszczania".