Siedemnaście osób na scenie potrafi narobić hałasu. Potrafi też wędrować po niej do upadłego, pojedynczą scenę niemożliwie rozciągnąć, rozśmieszyć do łez, pięknie zaśpiewać. Ekipa Białostockiego Teatru Lalek pod wodzą Pawła Aignera znów zabiera nas do krainy absurdu i bada granice komizmu. Tym razem za sprawą farsy sprzed prawie 170 lat. "Słomkowy kapelusz" do zobaczenia w sobotę i niedzielę (12-13.05)
Nic to, że rok 1851 - data powstania "Słomkowego kapelusza" Eugene Labiche'a - zdaje się trącić myszką. Wrażenie błędne - nie ma tu bowiem ni grama anachronizmu. Sztuka mistrza francuskiej farsy skrzy się inteligentnym dowcipem, ma w sobie lekkość, frywolność, bezpruderyjność. I pewną uniwersalność, dzięki której ponad 150 lat później, choć dalej w historycznym kostiumie, sztukę ogląda się tak, jakby była napisana całkiem niedawno.
Bawmy, się, po prostu
Aigner w poprzednich swoich spektaklach w BTL - m.in. "Texas Jimie", czy "Kandydzie" pokazał jak świetnie łączy gatunki, jak tworzy rozbuchane widowisko na kształt śpiewogry, jak wraz z aktorami potrafi uwieść, rozśmieszyć i zadumać widza, nie dając mu chwili na oddech. Z upodobaniem reżyseruje przedstawienia, w których scena goni scenę jak opętana, a rozmach reżyserski jeszcze bardziej tę dynamikę sztuki powiększa i spiętrza w spektaklu co tylko się da.
I tak jest też w białostockiej inscenizacji „Słomkowego kapelusza” Labiche’a (w przekładzie Juliana Tuwima), która przede wszystkim rozśmiesza. Bo taki jest generalnie cel tej XIX-wiecznej farsy - pokazać świat w krzywym zwierciadle, przegonić przez scenę niezwykłą galerię postaci, rozbawić oglądających. I choć reżyser dorzuca tu między wiersze coś od siebie, to jednak mniej tu interpretacyjnych tropów niż w poprzednich realizacjach, mniej mrugnięć do widza, więcej zaś czystego nieskrępowanego śmiechu w myśl zasady - bawmy się, po prostu, bez moralizowania i sarkazmu.
I Labiche pod rękę z Aignerem i aktorami po prostu nas bawi. Czasem aż za bardzo, aż za długo (spektakl trwa prawie cztery godziny), niektóre epizody mogłyby być odrobinę skrócone. Ale lalkarska kompania BTL to tak utalentowany zespół, że nawet w rozciągniętych scenach przykuwa uwagę. Mają być śmieszni, i są prześmieszni. Toczą się przez scenę jak rozpędzone koło.
W efekcie najnowsza produkcja BTL to istny wir, w którym pomieści się wszystko: komedia omyłek, śpiewogra, wodewil, farsa z wykorzystaniem wszelkich przywilejów gatunku, z romansem na czele.
Orszak podąża
Z romansu właśnie, którego główny bohater spektaklu był świadkiem w parku bierze się cała intryga.
Oto młody paryżanin Fadinard (brawurowy Michał Jarmoszuk) podczas przejażdżki konnej zatrzymuje się nie tam, gdzie zatrzymać się powinien. Ni mniej, ni więcej, a w miejscu gdzie spotykająca się z krewkim wiarusem (Paweł Chomczyk) paryżanka (Sylwia Janowicz-Dobrowolska), na czas zalotów zawiesza tytułowy kapelusik na gałęzi drzewa. Kapelusik zjada koń Fadinarda, wiarus i jego partnerka tego ścierpieć nie mogą, bo brak kapelusza oznacza poważne kłopoty - jak ta ostatnia wytłumaczy ów brak przed zazdrosnym mężem? Para podąża więc za Fadinardem do domu, domagając się kapelusza, a nasz bohater wpada w tarapaty. Za kilka godzin bowiem ma własny ślub, a tymczasem biega i szuka kapelusza, bo para nie odpuszcza i zapowiada, że nastręczy mu poważnych kłopotów.
Tymczasem do domu Fadinarda zjeżdża jego oblubienica Helena z liczną rodziną i tatusiem - zamożnym ogrodnikiem na czele. A Fadinard wplątuje się w coraz to większe kłopoty (niełatwo jest spotkać po kilku miesiącach byłą narzeczoną, od której się wyszło bez słowa, która jest modystką, i może właściwy kapelusz załatwić).
Nasz bohater miota się więc po całym mieście jak oszalały, spotyka co i rusz dziwaczniejsze postaci, a za nim podąża orszak obecnej narzeczonej, niemogący zrozumieć, gdzie on ciągle znika?
Zestaw póz i min
I to właśnie nieustająca próba dogonienia Fadinarda przez towarzystwo z prowincji, które próbuje się odnaleźć w wielkim mieście, staje się główną osią spektaklu. Efekt jest przezabawny, dopracowany w szczegółach, nie tylko na poziomie dowcipnych dialogów, kontrastowych zestawień, ale też choreograficznie (choreografia Karoliny Garbacik to wręcz oddzielny bohater spektaklu).
Ciotki, wujowie, kuzynowie następują sobie na pięty, tworzą zbitą grupkę kiwającą głowami, machającą rękami, krzyczącą, wpatrzoną wręcz w dyrygenta - przewodnika stada, ojca panny młodej (znakomity Ryszard Doliński). Przewodnik ów ma równie barwnego asystenta, kuzyna Bobka (świetny Krzysztof Bitdorf), który zawsze musi wystrzelić z czymś jak Filip z konopi. Całe zaś towarzystwo jest jak falujący emocjami chór, który ze złości szybko przejdzie do egzaltacji, z egzaltacji w nastroszenie, z nastroszenia w szaleńczą zabawę. Aktorzy wygrywają to świetnie, każdy z osobna i razem pospołu, nie wiadomo już na kogo patrzeć, bo patrzeć chciałoby się na wszystkich, a w tym czasie czyjaś mina na chwilę może umknąć. A byłoby szkoda.
Cały spektakl to zestaw póz, gestykulacji i słownych perturbacji. Gdy taki zestaw oddany jest w ręce utalentowanego zespołu, to sukces murowany. I tak się dzieje w "Słomkowym kapeluszu".
Galeria dziwolągów
Tu każdy z aktorów, grając lekko, komicznie, ten sukces buduje, nawet gdy niewiele ma do powiedzenia. Jak w przypadku Pawła Chomczyka, który w drugiej części spektaklu, w roli księdza, nie wypowie na przykład ani słowa. Ale patrzy, robi miny i składa ręce tak, że nie sposób nie wpaść w chichot. Tu milczek, w pierwszej części zaś to furiat - to właśnie Chomczyk jest krewkim wiarusem broniącym czci damy swego serca i domagającym się kapelusza. Razem z Sylwią Janowicz Dobrowolską tworzą niezapomniany duet: on wpadający, co prawda z opóźnieniem, w niesłychaną wściekłość, ona próbująca go uspokoić: "Emil uważaj! Pienisz się!". Nie sposób wyliczyć szczegółowo całej siedemnastki aktorów, ale stwierdzić można z absolutną pewnością: wszyscy grają znakomicie.
Mnóstwo tu dobrych duetów. Mnóstwo wyrazistych postaci, istna galeria dziwolągów.
Prowincjonalny ojciec panny młodej (Ryszard Doliński), nie daje sobie w kaszę dmuchać, walczy o poczucie godności, choć czasem mu brak dystansu. Ale gdy trzeba zewrzeć szyki, o, wtedy potrafi wykrzesać z siebie nawet talent pianisty-improwizatora (świetna scena, gdy ratuje tyłek zięciowi i udaje jego akompaniatora).
Jego córka - głupiutkie, ale pełne uroku dziewczątko (ciekawa Łucja Grzeszczyk), które do granic absurdu powtarza na zlecenie ojca jak ma zachować się w USC.
Fainard - powierzchowny dandys, ale też - wedle słów służącego - "dżentelmen - najpierw poznaje majątek panny, a potem się zakochuje" (brawurowy Michał Jarmoszuk).
Zniewieściały i z wyraźną atencją do mężczyzn przerysowany kompozytor bez talentu - rezydent salonu baronowej to najbardziej barwny osobnik drugiej części spektaklu (zabawny Błażej Piotrowski).
Niespożyty w siłach dziadek-wujek panny młodej, który zawsze i wszędzie z każdego powodu jest szczęśliwy (Piotr Damulewicz).
Komiczna w dialogach, łóżkowych piruetach i zabawie w gonienie króliczka para służących (Kamila Wróbel i Mateusz Smaczny), których igraszki na początku spektaklu zapowiadają lekką nutę i ton całego przedstawienia.
Zazdrosny mąż paryżanki, do którego z wolna dociera cała prawda o kapeluszu, mimo że tej prawdy wiedzieć wcale nie chce (Adam Zieleniecki). Modystka, która naiwnie znów wierzy w gładkie słówka dawnego kawalera (Izabela Maria Wilczewska), jej pomocnica (grająca świetnie twarzą Grażyna Kozłowska), skupiony na tym, jak mu gorąco i nieustająco ocierający pot z czoła notariusz (Wiesław Czołpiński) i wielu innych... W całej tej gromadce chyba tylko ten ostatni nosi w sobie jakiś tragiczny rys, jakąś tajemnicę, która w finale zostaje po części wyjaśniona, ale też, jak wszystko u Labiche'a zbita żartem.
Grzeszne siostry, pamiętajcie
Nieustający rejwach, nieustający hałas, bieganie, przemieszczanie się, gonienie... "Słomkowy kapelusz" to spektakl o próbie załatwienia sprawy, o działaniu na krótką metę. I taką doraźność, i tempo pokazuje też znakomicie scenografia Pavla Hubicki. Ruchome ściany, skrytki, drzwi, zza których co chwila ktoś wychodzi, wychodzi, czy też nimi trzaska.
Hubicka wymyślił też kostiumy - nawiązujące do XIX-wiecznej stylistyki, ale ze współczesnym sznytem i zabawnych modowych wariacji (choćby kostium panny młodej).
I wreszcie coś, co znowu w BTL stoi na wysokim poziomie - mocna warstwa muzyczna (autorem muzyki jest Piotr Klimek, opieka wokalna - Cezary Szyfman). Na sukces spektaklu składają się też świetnie wyśpiewane kuplety z tekstami Juliana Tuwima - czy to zbiorowo (piosenka z ukłonem do "Deszczowej piosenki"), czy w duecie (dramatyczna piosenka - przestroga: "grzeszne siostry, pamiętajcie, nie chodźcie na schadzki, gdy w pobliżu jest koń").
Ogląda się (i słucha) świetnie.