Jak w jednym spektaklu dla dzieci połączyć hienę z głupimi dowcipami, testament Słowackiego, słonia, histeryczny kwiat i robaczki domagające się teatru? Można, i to w taki sposób, że do łez zaśmiewają się i dorośli, i dzieci, a i parę mądrości z przedstawienia wyniosą. W Białostockim Teatrze Lalek - znakomita premiera w reż. Roberta Jarosza: "Słoń i kwiat"
To twórcza koprodukcja BTL z Grupą Coincidentia, znaną z tak znakomitych niezależnych spektakli jak choćby "Krabat", "Murdas" czy "Krwawa jatka". Aktorzy z GC - Paweł Chomczyk i Dagmara Sowa po raz pierwszy zdecydowali się na realizację widowiska dla dzieci. Na scenie towarzyszy im jeszcze Michał Jarmoszuk z BTL oraz aktor muzykujący - Robert Jurco. I okazuje się, że Grupa trafia w dziesiątkę. Historia maleńkiego słonia i jego kompana, chodzącego kwiatka, oparta na opowiastkach Briana Pattena - w wykonaniu tej kompanii to przezabawny, ale i mądry spektakl familijny, z którego coś dla siebie wyniesie każdy. Dzieci zaczaruje magia teatru, między wierszami dowiedzą się też tego i owego o życiu, które wcale różami usłane nie jest. Dorośli też się nie znudzą, do nich twórcy spektaklu również ślą znaczące mrugnięcia i śmieszą rozmaitymi reminiscencjami. A wszystko to z wielką naturalnością, spontanicznością, bez silenia się, kombinowania, jak to czasem niestety w teatrze bywa, gdy twórcy na siłę chcą zaistnieć, okazać swą niezwykłość, a w efekcie rozczarowują. Tu jest odwrotnie, skądinąd spektakl poniekąd o tej kwestii mówi i do żywego dopieka tym, którym się wydaje, że są jedynymi wyjątkowymi osobnikami na świecie.
A tak o sobie myśli Kwiat (Michał Jarmoszuk), który pławi się we własnej nadzwyczajności (faktycznie, to chyba jedyny biegający kwiat na świecie). Gdy jednak ktoś tę jego wyjątkowość przysłania, Kwiat wpada w histerię (Jarmoszuk świetnie owe stany emocjonalne przedstawia). Kwiat któregoś razu spotyka malutkiego słonika (ledwie pięć centymetrów z kawałkiem), który płynie na liściu rzeką, nie bardzo wie gdzie jest, skąd się wziął, i generalnie jest bardzo przestraszony i samotny. Między dwoma zwierzakami, z wolna i z bólem, rodzi się przyjaźń, choć trudna, i tak sobie wędrują, rozmawiają o kwestiach poważnych i niepoważnych, spotykają innych mieszkańców dżungli.
Jest w tej opowieści historia króla małp, historia świni, która też chciałaby, jak inni, porozmawiać o kolorach, historia motylka, który coś tam szemrze cichutko, historia złośliwej hieny, której wydaje się, że jest królową dowcipu, czy wreszcie robaczków, które też chciałyby mieć coś z życia, a nie tylko kończyć w żołądku wróbla.
Jedna opowieść w adaptacji Jarosza przechodzi płynnie w drugą, co i rusz ktoś inny wysuwa się na pierwszy plan, postaci nawet się niekiedy ze sobą zlewają, i już nie wiadomo, czy to jeszcze słonik mówi, czy już motyl może. W tym wszystkim dwoją się i troją aktorzy, animując różne lalki z papieru i materiału, grając również w żywym planie. Paweł Chomczyk po mistrzowsku ruchem dłoni i za pomocą kawałeczka papieru potrafi ożywić efemerycznego i popiskującego motyla, jest też jednocześnie słonikiem. Wedle litery oryginału: 5 centymetrów z kawałkiem, choć w rzeczywistości (tu też mrugnięcie do widza) to odziany w czapkę z uszami, hinduskie powiewne spodnie i T-shirt niemal dwumetrowy dryblas, aktor najwyższy chyba ze wszystkich białostockich twórców.
Dagmara Sowa w jednej chwili jest złośliwą hieną, co to terroryzuje wszystkich wokół swoimi żartami, i obsikać nawet potrafi. Za chwilę - jest świnią, która ma w sobie marzycielską naturę; a w kolejnej scenie - zestawem wkurzonych robaczków, które nie mogą znieść wróbla, bo zżera je wszystkie, a one nie mogą, jak by chciały, obejrzeć w spokoju spektaklu. Ta scena zresztą to jedna z najlepszych, kiedy to fabuła zdaje się wymykać spod kontroli, zamieniając się w coś na kształt szalonej improwizacji na temat teatru w teatrze, dostarczając szczególnie starszym widzom mnóstwa uciechy. Wyobraźcie sobie ruchliwe robaczki, które zaczynają mówić z patosem tekstem Słowackiego "Żyłem z wami, cierpiałem z wami...", wróbel dostaje nerwicy, Kwiat jest w desperacji, bo już nie jest na pierwszym planie jak wcześniej i wynosi się na koniec świata... Efekt jest prześmieszny, na scenie mnóstwo rejwachu, co dzieciom też się podoba. Tak jak dużo "czarowania", teatralnej iluzji, której aktorzy też dostarczają w sporej ilości. A to kwiat rośnie na oczach widza, a to po zdarciu jednej papierowej zasłonki widać prawdziwą płynącą i szemrzącą rzekę, a to świecące ogniki opasowują całą scenę.
Do tego niezwykle ważna i sprzęgnięta ze spektaklem warstwa muzyczna (Piotr Klimek), w większości na żywo preparowana przez Roberta Jurco, który z różnych instrumentów, grzechotek, świstawek, przyśpiewek wykonywanych wraz z aktorami - tworzy dźwięki dżungli.
I tak z różnych drobnych scen, w sposób nienachalny, lekki, wydawałoby się łatwy i przyjemny, rodzi się bajeczna przypowieść o sprawach jednak niełatwych. O potrzebie akceptacji w wielkim świecie. O tym, jak trudno uporać się z własną i cudzą innością, która bywa ciężarem. O wchodzeniu w dorosłość i zmienianiu się. O marzeniach - jeden chciałby być już wreszcie największy na świecie, drugi być tolerowanym wreszcie przez towarzystwo, etc. Wreszcie o tym, jak dobrze byłoby jednak wyzbyć się egoizmu i zwrócić czasem uwagę, z szacunkiem, na innych. Coś z tego na pewno trafi do dzieci (spektakl przeznaczony jest raczej do tych od 6 lat w górę), coś do dorosłych - są w nim miejsca, które odczytają po swojemu. To o tyle wartościowa produkcja, że już dawno na scenie BTL nie było spektaklu, który trafiałby do wielopokoleniowej publiczności jednocześnie.
Można by się co prawda spierać, dlaczego słonik przybywa w wielkim przechylonym pudle, skoro cały czas mowa jest o liściu... Ale ten mylący nieco trop w obliczu wszystkich innych zalet spektaklu to w sumie drobiazg. Scenografia Czecha Pavla Hubicki, który znów zaskakuje mnogością kolorów i rozmachem, w ciekawy sposób pokazuje świat dżungli. I inspiruje do uruchomienia wyobraźni. A w teatrze tak naprawdę o to właśnie chodzi.