One zalotów nie chcą, oni nie rozumieją. Jeden płacze i od miłości ginie, drugi obmyśla plan... 180 lat temu historię miłosnej strategii opisał Fredro i co ciekawe, opis to ciągle żywy. W Białostockim Teatrze Lalek zyskuje jeszcze nietypowy wariant, bo... lalkowy.
Klasyka zagrana jawajkami to ciągle rzadkość na polskiej scenie. A jednak Białostocki Teatr Lalek, a dokładnie dwójka aktorów z tej instytucji, postanowiła sprawdzić, jak komediodramat z 1832 roku o damsko-męskich miłosnych podchodach wybrzmi na scenie w takiej właśnie - lalkowej - formie. Artur Dwulit i Łucja Grzeszczyk do współpracy zaprosili jeszcze Wiesława Czołpińskiego, Izabelę Wilczewską, Błażeja Piotrowskiego, Mateusza Smacznego i Iwonę Szczęsną i w ramach Sceny Propozycji przygotowali spektakl nie tylko odbiegający formą od dotychczasowych inscenizacji Fredry, ale też doprawiony ostrą jazzową muzyką.
Lalki jak żywe postaci
Efekt okazał się ciekawy - młodzi ludzie marudzący, że Fredro, że lektura, że archaiczny język..., mogą być pozytywnie zaskoczeni. Fredrowska fraza już sama w sobie nie jest frazą ciężką i mimo upływu lat nadal się broni, ale w wykonaniu białostockich aktorów jeszcze zyskuje - tekst płynie lekko, słucha się go bez wysiłku.
Lekkość ma też w sobie adaptacja, która sięga po kontrast, zderza różne formy i stylizacje, nie stroni od niespodzianek - co młodzieży - przyzwyczajonej do migawkowej rzeczywistości - może się podobać.
Niespodzianką są lalki. Tak sugestywnie animowane przez aktorów, że momentami można wręcz ulec złudzeniu, że to żywe postaci, a nie ich drewniano-materiałowy odpowiednik. Wyraziste rysy też mają znaczenie - choćby jękliwy Albin (Błażej Piotrowski), ciągle lejący łzy, że ukochana nie zwraca na niego uwagi; cierpiętniczy charakter ma zapisany w fizjonomii, chmurne oczy, długie włosy, którymi nerwowo odrzuca co sekunda - o, to prawdziwa miłosna nerwica natręctw.
Albo wujaszek Radost (Wiesław Czołpiński), który chce wyswatać Gustawa (Mateusz Smaczny) i już tylko w spokoju czekać na wnuki: lekko wytrzeszczone oczy, nerwowe ruchy, histeria w głosie, bo też "ukochany chłopczyna" to jednak niezły gagatek, ciągle dostarcza kłopotów, co przenosi się też na wujaszkowe rozedrganie.
Gustaw z kolei to osobnik z gatunku łobuz-czaruś, do którego wszyscy mają słabość. Nawet jak się miota po scenie, to z wdziękiem. Czy też dwie przyjaciółki Klara (Izabela Wilczewska) i Aniela (Łucja Grzeszczyk), które składają przysięgę, że nie chcą karesów męskich, za mąż nie wyjdą i już. Są twarde (do czasu), niewzruszone i takie też przybierają pozy.
Witryny sklepowe
Słowem: nerwowość i spokój - wszystko to się na scenie plecie, tworząc barwny kalejdoskop gestów, póz, a nawet min. Lalki bowiem mają wyraziste, podmalowane twarze, a odzienie - w nieco glamrockowym stylu. Co wygląda nawet interesująco, gdyby nie to, że wszystkie stroje - czarno-szaro-srebrne - zlewają się nieco z utrzymaną w takiej właśnie kolorystyce scenografią. Pomysł, by lalkowe parawany wystylizować na witryny sklepowe, jest nawet ciekawy, tyle że jednolitość barw w pewnym momencie zaczyna męczyć, oko tęskni do koloru. Ten pojawia się dopiero pod koniec spektaklu za sprawą gry świateł.
Dużo się za parawanem dzieje - lalki funkcjonują wśród papierowych, poustawianych bezładnie, płaskich manekinów, choć może raczej powiedzieć trzeba, że to postaci, które zeszły z kart jakiejś grafiki ukazującej kobiecość w całej krasie: tu wygięta zalotnie stopa, tam kokieteryjne przechylenie szyi. Jest w tej scenografii potencjał, choć daje też wrażenie bezładu i chaosu oraz trochę nuży.
Teatr cieni
Niespodzianką jest zaangażowanie do spektaklu dolnej części parawanu - co jakiś czas jest podświetlana, a przed oczami widzów tańczą cienie czy to dwóch przyjaciółek układających misterny plan, czy zdenerwowanych amantów, których adoracje początkowo nie przynoszą efektu. Co ciekawe - w teatrze cieni równie ciekawie wypadają sylwetki aktorów, jak animowanych przez nich lalek. W spektaklu jest też scena, w której lalka animuje... lalki z gałganków. A wszystko po to, by dokładniej wytłumaczyć drugiej lalce zasadę pewnej taktyki.
Czy zamysł aktorów, by - jak zapowiadali - pokazać, jak to jest z tą miłością od pierwszego wejrzenia, się udał - trudno powiedzieć. Ale pomysł, by "Śluby panieńskie" ożywić inną formą, jest atrakcyjny. Widowisko jest dynamiczne, dobrze zagrane, ma w sobie nerw, wartkie tempo, podrasowane jeszcze ciekawą jazzową i przekorną nieco w tonie muzyką Piotra Chocieja. I tylko unowocześnianie na siłę bohaterów, którzy nie wiedzieć czemu muszą pisać SMS-y, jest zupełnie niepotrzebne. Oni i tak brzmią wystarczająco nowocześnie.