Przetacza się rewolucja, upiorny pochód władzy, tupetu i bezczelności trwa. A widz, patrząc na groteskową wizję zamkniętą w małej przestrzeni, nie może wyjść ze zdumienia: Witkacy wszystko przewidział. Świetny, przerażająco aktualny w dzisiejszych czasach spektakl "Szewcy" w Białostockim Teatrze Lalek.
Ci, którzy dawno nie sięgali do niełatwych tekstów Witkiewicza, zapomnieli o nich albo też w ogóle ich nie znali, na przedstawieniu w Białostockim Teatrze Lalek mogą dostać jak obuchem w głowę. I zostać z konkluzją: tkwimy w pętli czasu, kołowrót ogłupienia władzą i manią wielkości się kręci, Witkacowskie proroctwa to nie literacka zabawa, tylko rzeczywistość.
Oczywiście w spektaklu mroczną wizję świata dostajemy unurzaną w surrealistycznym sosie, zmetaforyzowaną i w teatralnej dekoracji. Ale w tym przejaskrawieniu i grotesce esencja nie znika – opowieść Witkacego przeniesiona na scenę BTL, w reżyserii Konrada Dworakowskiego i opracowaniu dramaturgicznym Martyny Lechman, nawet jeśli żongluje groteską obficie, w jakiejś mitycznej niszowej przestrzeni – naprawdę jest historią o nas i naszych oszalałych czasach.
Trudno uwierzyć, że sztuka powstała w latach 1927–1934 (pierwszy raz wydano ją w 1948 r., a wystawiono w 1957 r.) nagle stała się tak dramatycznie aktualna. A jednak tak jest – właśnie teraz, gdy faszyzm coraz mocniej się odradza i ma się doskonale, gdy rządzący dostają stanowiska od ręki i wedle opłacalnego klucza, gdy rządzący śmieją się rządzonym prosto w oczy, gdy to, co wypracowane i rozsądne, zostaje zastąpione marnotrawstwem, gdy świat staje na głowie.
„Szewcy" to sztuka wręcz zatrważająco nowoczesna i profetyczna w obrazie degrengolady systemu wartości i wszelkich dokonań naszej cywilizacji. Cywilizacji – jak rewolucja – pożerającej własne dzieci.
Spektakl. Siła obrazu i kreacji
Zaczyna się od zbuntowanych szewców, wściekłych na rzeczywistość i na tych, którzy zarządzają światem. Szewcy chcą rewolucji. I rewolucję czynią. Tyle że po nich ktoś inny chce władzy, i jeszcze inny, i tak kręci się machina, robi się coraz bardziej upiornie i groteskowo. Białostocka inscenizacja ten upiorny pochód władzy, korowód stojących w kolejce, by swoje „idee" przekuć ostatecznie w cynizm, rozgrywa koncertowo. I buduje opowieść o ludzkich pragnieniach i pożądaniu nowego, o arogancji władzy, o cynizmie i manipulacji. Wreszcie o tym, jak słuszna często skądinąd chęć zmiany wypacza się w praktyce, i o tym, że rozróżnienie „my – oni" wcale nie jest takie oczywiste, lecz raczej złudne.
„Szewcy" to tekst niełatwy (i czytelniczo, i aktorsko), naszpikowany rozważaniami na temat człowieka, władzy i kultury, neologizmami, konstrukcjami językowymi. W sugestywnej adaptacji Dworakowskiego, świetnie zagrany przez białostockich aktorów, przemawia wyjątkowo mocno – siłą obrazu, aktorskich kreacji, gestów, animacji, muzyki. Dworakowski wraz z zespołem znaleźli sposób, by tekst Witkacego wydobyć z niesłusznego teatralnego zapomnienia, podbić jego uniwersalność, a widza dosłownie zbombardować inscenizacyjnym pomysłem. A przy tym żaden z inscenizacyjnych chwytów nie wydaje się tu zbędnym ozdobnikiem, spektakularną fanaberią, tu wszystko jest zasadne i w punkt.
Mógłbym być prezydentem
Prosta na pierwszy rzut oka scenografia – szara przestrzeń niczym wnętrze pudełka – szybko okazuje się przestrzenią bardzo kompaktową i metaforyczną – odmykają się różne jej fragmenty niczym chwilowe okienka, z których ktoś niczym z dolnych szczebli drabiny wyskakuje, wypełza, byle szybciej, byle uszczknąć coś dla siebie.
W jednej chwili szara przestrzeń może być pokoiczkiem w suterenie, gdzie szewcy pracowicie stukają w obcasy, w drugiej – kapitalistyczną fabryczką butów, w której praca już odbywa się taśmowo (świetna inscenizacyjnie scena z przesuwającymi się na czerwonej materii butami). A po drodze jeszcze może być miejscem kolejnych rewolucji, zawirowań i zawłaszczeń. A te następują błyskawicznie, tu każdy czegoś chce, ma swoje pragnienia i ciągoty.
Najpierw świetnie uzupełniająca się trójca – główny szewc Sajetan (znakomity Adam Zieleniecki) i dwaj czeladnicy: Mateusz Smaczny i Michał Jarmoszuk. Sajetan snuje swoje wizje: „Ja to mógłbym być prezydentem, chciałbym ichnie dziwki deflorować i ich żarci żreć". Jeden z czeladników też marzy o innym piwie i innej dziewczynie niż tej samej ciągle, nudnej Kaśce. Gdy po przewrocie trafiają do celi przymusowego bezrobocia i ich rytm życia zmienia się kompletnie, to właśnie praca i to, co wcześniej lekceważone, staje się największym pragnieniem. Ale już jest nowe. Przybywają „dziarscy chłopcy", na ich czele minister sprawiedliwości, który – jak mówi – ministrem został przez telefon.
Scurvy – symbol naszych czasów
To istna menażeria i przerażająca scena doskonale, w groteskowy sposób pokazująca, z czym mamy do czynienia obecnie, gdy nacjonalistyczne bojówki mają się doskonale i przy aprobacie władzy przez kraj maszerują z faszystowskim wrzaskiem i nienawistnymi hasłami na transparentach. W spektaklu BTL dziarscy chłopcy nie są może tak dosłowni, ale za to bardzo czytelni: poprzez charakterystyczny strój, sztandary, zachowanie (świetne kostiumy i scenografia Mariki Wojciechowskiej). Oraz – tu licentia poetica twórców spektaklu – maski-szczęki na twarzach upodabniające ich do psiej lub wilczej watahy, ujadającej, wymarzonej do szczucia, bicia i nienawiści na zamówienie. Dziarscy chłopcy w swoich kagańcach i podrygiwaniu niczym psy szykujące się do skoku są i śmieszni, i straszni, z naciskiem niestety na straszni.
Ta scena sprawia, że nawet cichy śmiech ostatecznie jednak więźnie w gardle. Takich czających się do skoku, napędzanych sterydami i nienawiścią dziarskich chłopców, choć w innym entourage’u widać od lat nieustannie – czy to ujadających na uczestników Marszu Równości, czy przy okazji Marszu Niepodległości.
W spektaklu na czele dziarskich chłopców przybywa prokurator o wiele mówiącym, wręcz symbolicznym nazwisku Scurvy, który właśnie został ministrem sprawiedliwości – człowiek cyniczny, żałosny i groteskowy jednocześnie (świetna brawurowa rola Błażeja Piotrowskiego). To odrażająca postać – przejrzeć się w niej mogą dziesiątki przedstawicieli polskiej polityki, w której przestały już obowiązywać jakiekolwiek standardy, ale to też postać, która ogniskuje w sobie reprezentantów również innych odmian życia społecznego. Scurvy mówi z bezwzględną szczerością: „Ja kłamię ze świadomością jako minister. Muszę kłamać. Robię to dla resztek ginącej klasy". I dodaje: „Wy jesteście jeszcze po tamtej stronie, ale gdy przejdziecie, będziecie tacy jak my".
Między tymi dwoma światami krąży jeszcze postać odziana w lateks, wystylizowana na kocicę – kobieta kameleon. W zależności od sytuacji, chwilowego pożądania i wiatrów historii – Irina, Irena – zachłanna, drapieżna, gotowa zmieniać barwy i sztandary (znakomita Izabela M. Wilczewska).
Przewroty i strategie
I tak się toczy i toczy ten korowód, w którym tu i tam błysną nam niekiedy bardzo konkretne postaci znane z polskiego życia publicznego – i choć sprytnie zakamuflowane, to dzięki pewnym znakom całkiem czytelne (niech rozpoznawanie tych tropów będzie już samodzielną zabawą i niespodzianką dla oglądających). Następują kolejne przewroty, tu każdy ma swoje strategie, tu każdy (choćby zabawna gromada chłopów z chochołem) chce zaistnieć, tu każdy z różnych powodów chce wskoczyć szczebel wyżej, a ostatecznie i tak zwyciężają chwilowo silniejsi i bardziej cyniczni.
Tekst Witkacego i spektakl BTL opowiada w karykaturalny sposób nie tylko o rewolucjach, zamachach stanu przeprowadzanych przez różne osoby, ale też po prostu o ludziach. Jedni chcą budować lepszą rzeczywistość, ale w wichrze dziejów przepadają albo też poddają się słabościom i przemianom, inni zaś dążą z rozmysłem do zniszczenia i terroryzmu, sięgając po rządy totalitarne.
I tak nieustannie.
Martwy mit pod pachą
Dworakowski z zespołem kreślą tę zatrważającą wizję rewolucji, żądzy władzy, upadku cywilizacji i kultury w wizyjny, sugestywny sposób. „Szewcy" w BTL to katastroficzny, groteskowy fresk, malowany przez bardzo dobry zamysł reżyserski, świetne aktorstwo i inne teatralne elementy budujące spójną całość. Ciekawa scenografia to jedno, przemyślana, znakomita choreografia to kolejna wartość spektaklu. Tu niemal każda scena to choreograficzne cacko, budujące klimat spektaklu – czy to podrygi dziarskich chłopców, czy mechaniczne ruchy młodych szewców, którzy już „przechodzą na drugą stronę", czy scena, w której uwięzieni, niemogący pracować, zaczynają wyobrażać sobie, że pracują, i stukają w podeszwy butów, bez butów. Czy wreszcie gesty Scurvy’ego, znane doskonale z mównic sejmowych.
Świetna, na poły figlarna, na poły psychodeliczna jest też muzyka (Piotr Klimek), wręcz oddzielny bohater spektaklu – nie tylko potęguje wizję katastrofy, ale też splata współczesność i XIX w., bawi się różnymi muzycznymi tropami, wodząc słuchaczy tylko pozornie na manowce, a w rzeczywistości tworząc spójną wizję upadającego i podnoszącego się konwulsyjnie świata. W tym świecie idee, emocje można zamienić w martwe mity czy przysłowiowego „Trupa Świętej Rewolucji" (tu w postaci wielkiej lalki) i taszczyć ze sobą wszędzie niczym wańkę-wstańkę, i wyciągać z kapelusza w razie potrzeby, jeśli to akurat może przynieść korzyść. Skąd my to znamy?