Większość tych, którzy znają książkową wersję "Przygód dobrego wojaka Szwejka", musiała się zdziwić pomysłem przeniesienia książki Jarosława Haška na deski teatru. Kino uniosłoby ciężar barwnej fabuły, ukazującej wojenną tułaczkę poczciwego handlarza psami - w teatrze jednak opowieści tej groziła utrata kolorytu, a kolejne obrazki z ogarniętej wojną Europy mogły nie zmieścić się w czterech ścianach sceny.
Stało się jednak zupełnie inaczej - trudny zapewne proces adaptacji zakończył się pomyślnie. W efekcie otrzymaliśmy pełen ciepła i humoru wycinek z "Przygód dobrego wojaka Szwejka". Fabuła spektaklu nie oddaje oczywiście całości wydarzeń książki, pozwala jednak namacalnie uchwycić atmosferę powieści.
Szwejka poznajemy w piwiarni - solidnej praskiej oberży z dzielną kapelą, przysadzistym oberżystą, dziarską żoną i wesołą, acz lekko podchmieloną klientelą. Dookoła kręcą się czerwono ubrane panienki, a w oparach dymu każdy staje się dla siebie przyjacielem. W następnych scenach sprawy się komplikują - oberżysta wraz ze Szwejkiem trafiają na komisariat za muchy, które "zabrudziły" portret arcyksięcia, ostatecznie zaś Szwejk ląduje na wojnie. Tam na początku trafia na służbę do Otto Katza, kapelana umilającego sobie ciężki, kapłański stan na różne (niekoniecznie świątobliwe) sposoby, aż wreszcie przegrywa Szwejka w grze w karty z porucznikiem Lukaszem. W książce zasadniczo wtedy rozpoczyna się cała akcja i wojenne przygody - w spektaklu zaś zaraz po wyjeździe na front Szwejk budzi się z powrotem w karczmie, wspominając dawne dzieje.
Sprytny ten chwyt umożliwia w zasadzie realizację opowieści o Szwejku na scenie - z jednej strony bowiem pozwala na oddanie całości akcji w formie czy retrospekcji, czy snu, czy po prostu aktualnych wydarzeń, z drugiej zaś daje możliwość ukazania specyficznego klimatu tamtych czasów. Czytając - i oglądając - Szwejka, zapomina się o tym, że akcja toczy się na wojnie, jednej z dwóch potwornych wojen naszego stulecia. Hašek, a za nim ekipa BTL, prezentują perypetie Szwejka z pogodą i humorem. W książce wojna ukazana jest przez pryzmat absurdów, i dopiero kiedy wybrzmi śmiech, zastanawiamy się głębiej nad istotą sprawy, dostrzegamy wojenną otoczkę całej opowieści, która bynajmniej nie skłaniała do śmiechu. W spektaklu wojna wyłania się powoli z zakamarków rzeczywistości - obserwujemy, jak małą społeczność przenikają pierwsze wici, pierwsze zwiastuny przez niektórych lekceważone, przez innych nie; nikt jednak, mimo wszystko, nie przejmuje się tym do tego stopnia, by drastycznie zmieniać coś w swoim życiu - ludzie dalej chodzą do piwiarni, kupują psy, tyle, że nie dyskutują o podwyżkach cen czy najświeższych ploteczkach, ale o zabójstwie księcia Ferdynanda.
Pomijając te powiązania z książką, spektakl jest ciekawy ze względu na swoją formę. Uwagę zwraca scenografia, ukazująca wnętrze karczmy, zachodząca aż na widownię, pierwsze rzędy widzów bowiem siedzą przy karczmianych stolikach. Muzyka gra na żywo, wykonywana przez karczmianą kapelę, składającą się oczywiście z aktorów teatru. Wygląd sceny nie zmienia się, widzimy cały czas wnętrze oberży, kiedy natomiast akcja toczy się poza nią, wtedy w górę wędruje jeden z obrazów na ścianie, ukazując małą scenę teatrzyku lalkowego. Większość postaci ma wobec tego swój lalkowy odpowiednik, co daje ciekawy efekt szczególnie wtedy, kiedy widzimy postać - lalkę maszerującą do karczmy, która za chwilę, już grana przez aktora, wchodzi do karczmy. Dwa teatry, dwa plany zatem przenikają się i uzupełniają.
Nie brakuje w "Szwejku" momentów, kiedy humor i dowcip Haška zostają jeszcze spotęgowane przez własną, autorską interpretację twórców - w książce scena z lekarzami nie wybija się na tle reszty, w spektaklu natomiast dzięki Ryszardowi Dolińskiemu, Piotrowi Damulewiczowi i Wiesławowi Czołpińskiemu urasta do rangi jednej z bardziej charakterystycznych scen. Publikę rozbawił pies, ukazany jako kudłata lalka, zaś sceny łóżkowe w wykonaniu kukiełek wywołały salwy śmiechu. Nie ma też w spektaklu postaci słabiej zagranych - aktorzy odnajdują się w swoich rolach, w klimacie haškowego fin de siecle'u, kiedy nie pozostało już nic innego, jak tylko śmiać się i siedzieć w ciepłej, zadymionej oberży. Szwejk w wykonaniu Andrzeja Beyi-Zaborskiego, Palivec Adama Zielenieckiego czy Otto Katz, grany przez Ryszarda Dolińskiego, to swoiste perełki tego spektaklu.
Można by się oburzyć na fakt, że taka powieść jak "Szwejk", gdzie bohaterowie zjeżdżają pół Europy, zostaje upakowana do rzeczywistości jednej piwiarni, to jednak nadaje jej szczególny wymiar, ukazując rolę, jaką mała społeczność odgrywa w światowym konflikcie. Dla bohaterów "Szwejka" ważne jest, owszem, to, co się dzieje na świecie, mimo wszystko jednak centrum i punktem odniesienia pozostaje ich własny, mały świat. Szwejk nawet kiedy jest w drodze na front, nie rezygnuje z opowiadania dykteryjek z praskiej dzielnicy, zaś frekwencji w Palivcowym zadymionym przybytku nie zmieni nawet śmierć księcia Ferdynanda. Karczma, która ostatecznie staje się symbolem małej ojczyzny bohaterów, jest tutaj potraktowana jako punkt wyjścia całej historii, do którego ta historia i tak kiedyś powróci, zaś cały, wielki świat i jego wydarzenia to tylko przerywniki bytowania na swoim miejscu. Wojskowi lekarze zgodnie określili Szwejka mianem imbecyla i kretyna. Według mnie jednak udało mu się dokonać trudnej sztuki znalezienia i osadzenia w swoim miejscu na świecie. Sztukę tę człowiek współczesny zatracił zupełnie, gubiąc również radość życia w ciągłej pogoni. Wnioskując jednak po Szwejkowej pogodzie ducha, nie jest to takie złe rozwiązanie.