Można zapakować cień do walizki? Poczęstować ciastkiem? Ale też zagrozić, że nie dostanie loda, gdy będzie marudny? Można po stokroć. Jeśli komukolwiek wydawało się, że o cieniach wie już wszystko, to tylko mu się wydawało. W przypowiastce filozoficznej w Białostockim Teatrze Lalek lalkarze opowiadają o nich tak nadzwyczajnie, że z teatru nie chce się wychodzić.
Choć cień to tak naprawdę pretekst - "Teatr cieni Ofelii" sięga dalej - i opowiada o teatrze, samotności, przyjaźni, marzeniach, a nawet śmierci. I to tak, że urzeczony będzie i przedszkolak, i nastolatek, i dorosły. Ten ostatni może oglądać spektakl nawet bez przedszkolaka pod ręką, na historię cieni Ofelii może się wybrać i sam. Na tym polega też siła pierwszej lalkarskiej premiery w tym sezonie - to przedstawienie absolutnie dla wszystkich.
One dwie, Ofelia i cienie
"Teatr cieni Ofelii" powstał, bo znów doszło do mariażu teatralnych osobowości. I może też w nim tkwi tegoż sukces. Reżyseruje współpracująca od lat z BTL-em Węgierka Kata Csato - kto widział jej spektakle "Lenka" i "Palko", ten wie, że jest mistrzynią prostoty i mądrości w tworzeniu teatralnej aury. Dokładnie to samo potrafi autorka sztuki, bajkopisarka Marta Guśniowska, która w szkicowaniu postaci, finezji i uniwersalności opowieści nie ma sobie równych (tu bajkę skreśliła na podstawie tekstu Michaela Endo, dopisała kolejne wątki i postaci).
A gdy jeszcze obie panie mają tak doborowy zespół aktorów jak białostoccy lalkarze, to zestaw skazany jest na sukces. I tak się właśnie dzieje podczas 45 minut, które przeprowadzają widza przez życie pewnej malutkiej osóbki z ogromnym sercem.
Jak ona się pięknie zachwyca
Oto Ofelia: dziewczę uwielbiające teatr tak, że najchętniej by z niego nie wychodziło. Splot okoliczności powoduje, że rzeczywiście pewnego dnia otrzymuje pracę w teatrze, zamieszka na teatralnym stryszku, a wraz z nią jej cień. Oglądają razem spektakle, dyskutują z zapałem. Z czasem w mieszkanku Ofelii zrobi się naprawdę ciasno, Ofelia bowiem (Maria Rogowska), nie tylko potrafi dostrzec i usłyszeć cienie, to jeszcze te zagubione, porzucone, samotne, nie ma serca zostawić za drzwiami. I wszystkie zaprosi do siebie. Doborowe to towarzystwo - cień kloszarda, cień dziewczynki, a nawet dyrektora teatru, i jeszcze parę innych. Cienie jednak, choć mało widoczne, potrafią być całkiem głośne.
I tak pewnego razu, gdy teatr w tym miejscu przestanie istnieć, a wprowadzą się lokatorzy, wskutek skarg sąsiadów Ofelii przyjdzie opuścić jej małe mieszkanko. A cienie wyjdą wraz z nią. Upchnięte w ciasnej walizeczce (scena, w której Ofelia je tam próbuje umościć, to jedna z piękniejszych w całym spektaklu).
Co dzieje się dalej, już nie zdradzimy, efekt niespodzianki jest tu istotny. Dość powiedzieć, że cała ta gromadka rozpoczyna nowy rozdział w życiu, dowodzący, że marzenia trzeba spełniać, niezależnie od wieku i okoliczności. Że życzliwość i wielkie serce zwraca się koniec końców z nawiązką. I że gdy ma się w sobie radość życia, jest po prostu łatwiej.
A zachwytu nad drobiazgami (parująca herbata, książka, widok za oknem) niejedni od Ofelii mogliby się uczyć. Jak ona pięknie się zachwyca!
Godzenie się ze śmiercią
Ale myliłby się ten, co myśli, że "Teatr cieni Ofelii" to wyłącznie sama słodycz i lukrowana historyjka. Otóż smutku i refleksji jest w niej też całkiem sporo, ale tak sprytnie przefiltrowanej, że całość jest jednak pogodna.
Ofelia, choć ma w sobie imponujący spokój ducha, to jednak też boryka się z przemijaniem, też ma problemy z pieniędzmi, też w końcu przychodzi do niej niechciany gość, którego inni nie chcieliby gościć za żadne skarby. Ale nie Ofelia. Nie tylko przyjmie, ugości, to jeszcze zaufa mu w całości i pójdzie za nim. Jest w tej baśni bowiem też godzenie się ze śmiercią, ale tak pięknie opowiedziane i zagrane, że aż kojące.
To też ogromny walor spektaklu BTL (Białostocki Teatr Lalek) - sposób, w jaki lalkarze opowiadają całą historię. Najpierw za pomocą płaskich obrazów, potem płaskich lalek, następnie marionetek, potem cieni tych ostatnich, aż w końcu - aktorów w żywym planie z ich własnymi cieniami, naturalnej wielkości. Co chwila niespodzianka, co chwila zaskoczenie i zmiana planu. I prawdziwa magia teatru. Marionetka, choć animowana przez animatorów za pomocą sznureczków, zachowuje się jak żywa postać. Cienie rosną, maleją, znów rosną, przekomarzają się, aż wreszcie tak porządnie się kłócą, że Ofelia musi się uciec do groźby - nie będzie lodów na spacerze w parku!
Niby wszystko jest tu umowne, a jednak działa na wyobraźnię bardzo. Śnieg sypie z nieba i wydaje się prawdziwy. Lekki ruch materią, odmykają się kolejne okienka w parawanie (scenografia Ákos Mátravolgyi) i już całość zamienia się w stryszek, kasę biletową, dworzec, pociąg czy teatralną scenę.
To zresztą wyjątkowo autotematyczny spektakl - o teatrze opowiada, przywołuje teatralne terminy, mówi o cudowności jego iluzji, ale też i bolączkach. Jak konstatuje teatralny narrator (Zbigniew Litwińczuk) - wszystko się kiedyś kończy. Dlatego pani Grażynka z kasy biletowej załamuje ręce: kto to słyszał, żeby w niedzielę teatr świecił pustkami? Że widzowie wolą telewizję i internet? Że przyjdzie teatr zamknąć?
Nostalgia
W spektaklu nie pada ani jedno zbędne słowo, jest tak wycyzelowany i syntetyczny, że trafia w punkt. Czasem wystarcza tylko gest - przemyślany i pełen treści, bez zbędnych ozdobników. Gdy cień Ofelii zaczyna marudzić: "nie zagram żadnej babci, czy ja wyglądam na staruszkę?", duża "właściwa" Ofelia przesuwa tylko delikatnie dłonią po włosach. No właśnie, skąd te siwe włosy? Kiedy straciły kolor? Kiedy ten czas tak przebiegł? - zdaje się pytać gest Ofelii.
Ale pytanie nie pada, gest jest tak wyrazisty, że nic więcej nie trzeba.
Dużo w spektaklu smaczków czytelnych głównie dla dorosłych, mówiących o przemijaniu, odchodzeniu, również pewnej epoki. W jednej ze scen - teatru w teatrze - aktorka animująca lalkę Czerwonego Kapturka (Agnieszka Sobolewska) mówi do Ofelii z kresowym przedniojęzykowo-zębowym "ł" - tą słynną polską sceniczną głoską, kiedyś używaną przez artystów, obowiązkową w klasycznym repertuarze. A dziś już tylko wywołującą nostalgiczny uśmiech.
W innej scenie, na dworcu, głos pani z kasy niesie się z głębi, jakby była kilometry stąd, słychać też, jak siorbie herbatę. Charakterystyczny kiedyś obrazek dziś już zamienił się w anegdotyczne wspomnienie.
Koniecznie trzeba zobaczyć.