Indianie popalają zioło, Żydzi tańczą z Ku-Klux-Klanem, czarnoskóry od rasistów wyzywa... czerwonoskórych, a w tym wszystkim - smutny kowboj, któremu - choć publika w tym czasie umiera ze śmiechu - twarz nie drgnie nawet na moment. W Białostockim Teatrze Lalek odjechany spektakl "Texas Jim", w którym dostaje się wszystkim - zgryw z westernu to tylko początek...
Skoro w kinach mamy właśnie "Django" i kpiny Tarantino z Dzikiego Zachodu, to czemu by nie mieć teatralnej wersji westernowskiego żartu? No i mamy: "Texas Jim" i nieposkromioną wyobraźnię Pawła Aignera, który uwspółcześnił tekst Pierre'a Gripariego pod tym samym tytułem. Do jednego worka wrzucił wiele: dostało się i westernowi (Karol May załamałby ręce, widząc Dziki Zachód tak spostponowany), i Kościołowi, i teatrowi, i politycznej (nie)poprawności, i amerykańskiemu mitowi, i narodowym demonom. Tu reżyser zmiksował różne literackie i filmowe tropy, tam spuścił powietrze z rozdętego amerykańskiego patosu i wyśmiał, co się tylko dało: nawet coca-coli, whisky i wujowi Tomowi (od słynnej chaty) nie odpuścił. A wszystko doprawił humorem rozmaitym - na przemian rubasznym i błyskotliwym, bo pieprzny dowcip miesza się tu z frazą poetycko-dramatyczną: jedni jadą "mięsem", inni "salonem".
Brzęczą ostrogi, trup ściele się gęsto
Fabuła widowiska jest w sumie prosta - oto smutny kowboj Texas Jim dostaje zlecenie, by wytropić trzech braci Brozerów, nieobliczalnych mściwych osobników. Kiedyś złapani przez Jima przeszli okres resocjalizacji, obiecali, że zabijać już nie będą, co najwyżej gotować zupę cebulową... Ale znów się dają we znaki. Jim namierza ich w pewnym miasteczku Bangtown, które trzymają krwawą ręką, liczy się kasa i posłuch. I cóż... Jim oczywiście ich na swój sposób rozlicza, choć ostatecznie historia przybiera nieoczekiwany finał. Brzęczą ostrogi, trup ściele się gęsto, miasteczkowe konfiguracje i interakcje personalne zmieniają się nieustannie, pastor głosi własną wizję Biblii, są wybory na burmistrza, jest wizyta w obozie indiańskiego plemienia o swojsko brzmiącej nazwie Takiewały z mocno upalonym wodzem na czele, a jakby tego było mało, jest jeszcze lateksowy kaktus stylizowany na Spidermana, wątek sowiecki, a nawet polsko-góralski.
Miasteczko jest niemal nie z tej ziemi - śmiało może konkurować z Twin Peaks; absurdów, dziwactw i dziwacznych postaci w nim zatrzęsienie. A każda nietuzinkowa, oj nietuzinkowa...
Rasiści i najarani Indianie
Oto czarnoskóry wuj Tom (Adam Zieleniecki z twarzą umazaną sadzą), neofita, rasista jakich mało, wyzywający Indian od brudasów. Bracia Brozer, szaleni, nieobliczalni, wystylizowani na osobników nieco upiornych, a co jeden to lepszy (Michał Jarmoszuk, Mateusz Smaczny, Błażej Piotrowski). Desolacion Rodriguez (Sylwia Janowicz-Dobrowolska) - artystka bardzo dramatyczna, o prezencji femme fatale, ale zachowaniem budząca salwy śmiechu; a że ciągle jakoś mało jej dramatu, to gdy ma chęć, zawsze sobie coś dokreuje, wyobrazi, dopowie wierszem. Pastor w blezerku (Piotr Damulewicz), o, to dopiero figura, w jednej postaci jak w mikroskopie skupiająca wady "sług Pana", co to głoszą biblijne orędzie po swojemu, wedle własnej wizji, którą można nagiąć, przygiąć, dostosować w zależności od własnej potrzeby. Gdy zaś przyjdzie petent, owieczka, ze swoją potrzebą - pastor nagle ogłuchnie (świetna scena niby-rozmowy z Jimem).
Tytułowy smutny kowboj (Ryszard Doliński) faktycznie jest smutny, ale jaki tajemniczy! - mina niewzruszona, wolny chód, rozstawione nogi, spory brzuch, oczy zasłonięte rondem, mało słów - oto żart z wszelkich Lucky Luke'ów, Chucków Norrisów, Brudnych Harrych w wersji emerytalnej. Jest w tym towarzystwie jeszcze dyspozycyjny strażnik więzienia (Zbigniew Litwińczuk), mroczny grabarz Grave (Artur Dwulit), dwóch Żydów Salomon i Dawid (Krzysztof Bitdorf i Wiesław Czołpiński).
No i zapomnieć nie można o zakręconym plemieniu Takiewały - zresztą gdy już pojawi się na scenie, to w sumie zapomnieć go nie sposób - funduje kapitalną zabawę i właściwie kradnie spektakl tytułowemu bohaterowi. Upaleni ziołem Indianie funkcjonują w swojej własnej rzeczywistości i trzeba tłumacza Prawdziwego Kondora (świetna Maria Rogowska), by pojąć, co wódz Srebrzysty Sokół o zgrabnych nogach (rewelacyjna Barbara Muszyńska-Piecka) ma w ogóle na myśli. Indianie kiwają się sennie, wzrok błędny chowają za rogowymi okularami, z powagą zgłębiają znaczenie słowa "cowboy", a tak w ogóle wystylizowani są na sowieckich generałów w walonkach i spódnicach, obwieszonych medalami. Dlaczego? Nie wiadomo, ale w takim globalnym towarzystwie nawet zderzenie dwóch mitologii jest możliwe.
Aktorska samokrytyka
Takich niespodzianek - przebieranek, które niby powinny wprawić w konsternację, a jednak częściej śmieszą - w spektaklu jest więcej. Zresztą cała jego istota to nieustanne zderzenia i dziwaczne zestawy. Dużo jest zabaw językowych, bon motów, zamierzonych przejęzyczeń, odniesień do tropów literackich, wyśmianych póz.
Można by się czepiać, że za dużo grzybów w jeden barszcz, że spektakl nagromadzenia wątków i przedrzeźniań nie wytrzyma, że wreszcie wprowadzenie niektórych scen nie jest zasadne. Ale "Texas Jim" daje radę.
Fabularny miks, chaos, tygiel, znajduje odniesienie w scenografii Pavla Hubicki (oglądamy miasteczko w rozsypce), w przewrotnej muzyce Piotra Klimka i żonglowaniu różnymi gatunkami i chwytami inscenizacyjnymi. Jest w spektaklu trochę filmu (wizualizacje Krzysztofa Kiziewicza). Jest wątek autotematyczny, jako że twórcy widowiska umieją zakpić z siebie (Jim, prawdziwy mężczyzna, wygłasza grobowym głosem tekst: "prawdziwi mężczyźni nie chodzą do teatru", aktorka dramatyczna zagrywa się na śmierć, a gdy akcja wyleje się w końcu poza miasteczko i scenę, jeden z oszalałych bohaterów przebiegnie teatralne zakamarki i wedrze się do dyżurki akustyka...).
I choć w pewnym momencie spektakl wytraca tempo i są w nim spore dłużyzny, to jednak gwarantuje świetną zabawę. Niezłą rozrywkę i trochę refleksji. Bo - jak się widzowie dowiedzą: "sztuka owa jest niczym innym jak historią świata. Pomimo anegdotycznych pozorów...".