Upiorny wir masek i cieni wciąga nas w głąb mitu sprzed 2,5 tysiąca lat. Dramat antycznej siostry zderza się z cierpieniem siostry współczesnej. Konflikt sumienia i prawa okazuje się nie mieć wieku.
Wydawać by się mogło, że Widmo Antygony w Białostockim Teatrze Lalek to po prostu kolejna adaptacja starożytnej tragedii; nic nowego, temat, do którego co jakiś czas wracają teatry w poczuciu misji i dobrze spełnionego - wobec źródeł teatru - obowiązku. A jednak nie jest to zwyczajny spektakl. Tu wszystko się przenika: cierpienie kobiet rozdzielonych kilkoma tysiącleciami, złowieszcze cienie, śmierć zagarniająca wszystkich do upiornego tygla. Czas nie ma znaczenia, korowód szkieletów tym razem nie pląsa majestatycznie, a wiruje jak w makabrycznym śnie.
Cała owa malarskość, wrażenie, jakby demoniczny fresk uwięziony dotąd w statycznych ramach nagle urwał się i zaczął żyć własnym życiem, cała uniwersalność spektaklu, nowatorskie pomysły - jest zasługą włoskiego trio, które poprowadziło białostockich aktorów. Oto reżyser Fabrizio Montecchi (z Teatro Gioco Vita w Piacenza) zrealizował autorską sztukę włoskiego dramaturga Nicoli Lusuardiego, a o scenografię poprosił Nicolettę Garioni. To zestaw o tyle ciekawy, że będący źródłem świeżości w interpretacji starożytnego tekstu: Lusuardi w swojej sztuce połączył historie kobiet z dwóch różnych światów, czasów, pozornie nie mających ze sobą nic wspólnego. A Garioni na deskach białostockiego teatru pokazała coś, czego dotąd w takiej obfitości i w takiej wielowymiarowości jeszcze tam nie mieliśmy. Scenografia jej autorstwa oraz wybór najróżniejszych masek i lalek cieniowych jest jednym z najważniejszych bohaterów spektaklu i winduje go mocno w górę, do grona najciekawszych widowisk z gatunku teatru cieni. Konstrukcja masek, to w jaki sposób korelują z ciałem aktora, otwiera nieskończone możliwości scenograficzne, poszerza świat wokół postaci funkcjonujących na scenie, a i widzów przenosi w sam środek antycznej ikonografii. I zestawienie czasu Sofoklesa z czasem współczesnym, i scenografia właśnie, powodują, że obcy, koturnowy świat się do nas przybliża, nie odstręcza już tak sztywnością, której zazwyczaj przy realizacji dramatów antycznych trudno uniknąć.
Pomysł włoskiej scenografki polega na wielowymiarowości masek i wyrafinowanej zabawie z grecką sztuką: oto na pierwszym planie widzimy twarz aktora oplecioną maską jakby wrastała mu w policzki, cały czas en face. Maska jednak jest rozbudowana - jej bok to jednocześnie jakby profil innej maski, i zupełnie innej twarzy. Tej dwoistości w pierwszej chwili nie widać, ale gdy tylko scena zostanie odpowiednio oświetlona - za plecami aktorów, na tle białej płachty, z każdym poruszeniem ciała zaczyna rozgrywać się już inny świat, komponowany przez cienie. To wyzwanie dla aktorów - cały czas pamiętać muszą, że grają i en face, i profilem właśnie. Z rozeznaniem siebie i opanowaniem tych dwóch scenicznych rzeczywistości przez aktorów bywa w białostockim teatrze różnie (maski mocno przytłumiają aktorów, blokują, momentami można odnieść wrażenie, że trudno im wydobyć z siebie głos), ale ostatecznie efekt scenograficzny jest fascynujący. I choć naraża widza na nieco schizofreniczne poczucie, to jednak sugestywność tej iluzorycznej przestrzeni wynagradza niedociągnięcia.
Wchodzimy jeszcze głębiej w przestrzeń mitu sprzed tysiącleci, jeszcze intensywniej działają na widza obrazy preparowane przez światło i cienie. To już nie tylko odbicia sylwetek aktorów, ale też przenikające się, nachodzące na siebie cienie ażurowych lalkowych form-wycinanek, które tańczą na białych płachtach w coraz bardziej makabrycznym tańcu. Scen z ich udziałem jest dużo: najpierw senne ruchy zbliżających się do siebie wojowników z włóczniami, potem bitewne starcie, wreszcie dymiące pogorzelisko, nad którym unoszą się złowieszcze cienie ptaków ze szczątkami ciał w pyskach. Drastyczne często obrazy wirujące w szaleńczym tempie, przy muzyce Pendereckiego i Góreckiego, nie przydają tu li tylko efektu dekoracyjności i dynamiki, ale są czymś więcej. Upiorna ikonografia, różne wizerunki śmierci, monumentalny klimat tych scen - wszystko to układa się w apokaliptyczny fresk, w którym, jak w kolejnych wizjach „dance macabre”, zaczyna się bezczas. Nie ma już rozróżnienia na przeszłość i teraźniejszość, wszystko pospołu mieli się, wiruje, przenika.
I taka jest właśnie białostocka Antygona - scala w jedno dwa światy, dwie historie. Bez naciągania, zadęcia, z pomysłem. W podwójności teatralnego planu, dramatów z dziś i sprzed tysiącleci - jest metoda. Z nich wywodzi się uniwersalność historii opowiedzianej przez Lusuardiego i Montecchiego, rozpiętej między czasem współczesnym, a czasem Sofoklesa. W tym ostatnim Antygona (Sylwia Janowicz-Dobrowolska) zostaje skazana na śmierć przez Kreona (Ryszard Doliński), bo nie posłuchała jego rozkazu. Zbuntowała się i pochowała jednego z braci, którego Kreon pochować zakazał. Polinejka uznał za zdrajcę, Eteoklesa (który też zginął w walce z bratem o władzę) - za bohatera. Antygona przeciwstawia się Kreonowi: „nie dam wydrzeć sobie bliskich, chcę zapewnić spokój bratu” - mówi kobieta, którą od pomysłu pochówku próbuje odwieść siostra Ismena (delikatnie zagrana przez IzabelęWilczewską). Kreon, uwiedziony władzą, nie chce zmienić rozkazu. To powoduje ciąg tragicznych wydarzeń: Antygona popełnia samobójstwo, jej narzeczony, a syn Kreona, Hajmon też odbiera sobie życie, a zaraz po nim - żona króla. Kreon zostaje sam z wyrzutami sumienia.
Konflikt prawa i ludzkiego sumienia płynnie zmienia tu kostiumy - Antygona antyczna za chwilę zamienia się w Antygonę współczesną - siostrę postawioną wobec problemu eutanazji. Ta z XXI wieku tkwi od lat przy łóżku brata, po wypadku sztucznie podtrzymywanego przy życiu. Maski na chwilę idą na bok, proste szare kostiumy (Zofia de Ines) pokazują, że akcja może dziać się w każdym czasie, tylko dźwięk medycznej aparatury, puszczony z offu, wskazują na współczesność. Aktorzy metodycznie odczytują drastyczne szczegóły umierania bezwładnego ciała, które odleżyny ma nawet w małżowinach usznych. Mijają lata, w końcu jedna ze skulonych w bólu przy łóżku sióstr, dochodzi do kresu i prosi o eutanazję brata. Sprawujący władzę jej tego odmawia: „trzeba robić wszystko, by ratować życie, ten, kto tego nie zrobi, jest mordercą”. Siostra - alter ego starożytnej Antygony - mimo że ma przeciw sobie obowiązujące prawo, podejmuje decyzję w swoim sumieniu (w tej roli również Sylwia Janowicz-Dobrowolska, i w tym wcieleniu jest o wiele bardziej przejmująca. Siostra współczesna w jej wykonaniu jest wyciszona, złamana bólem; siostra starożytna ma bardziej histeryczny wymiar, sporo w niej lęku przed nadchodzącą śmiercią).
Oglądając spektakl stajemy wobec ważnych pytań, których raczej chciałoby się uniknąć. Co zrobić z człowiekiem, którego umysł już nie pracuje i nigdy już nie zacznie pracować? Jak pogodzić prawo z własnym sumieniem? Pogrzebać wyklętego przez prawo brata? Odłączyć od aparatury?
W sumie spektakl nie daje nam gotowych odpowiedzi, zarówno wtedy, gdy mówi do nas tekstem Sofoklesa, jak i wtedy gdy akcja przenosi się we współczesność i opowiada o dramacie, z którym właściwie każdy może się zmierzyć któregoś dnia. To co prawda dwie różne historie, to jednak obie dotyczą konfliktu własnego sumienia i władzy. Obie są wielowymiarowe - swoje racje do pewnego momentu (bo w końcu próg absurdu zostaje przecież przekroczony) ma tu i Kreon i sąd, swoje - oczywiste - mają siostry. Trudne to racje do pogodzenia, właściwie niemożliwe. Niezależnie od wszystkiego, warto pamiętać przesłanie siostry sprzed tysiącleci, które w chwili najbardziej trudnej może ująć nam choć trochę ciężaru i pozwoli być w zgodzie z własnym sumieniem: Antygona mówi: „Możesz mieć cały świat przeciw sobie. Ważniejsze jest byś stanął po swojej stronie. Zniesiesz wtedy wszystko, co ludzie o tobie powiedzą”.